Megaton Sword to świeżutka, bo oficjalnie powołana do życia zaledwie parę lat temu kapela ze Szwajcarii, parająca się całkiem ostatnio modną, najbardziej bodaj eskapistyczną odmianą ciężkiego grania, czyli rasowym, bitewnym heavy metalem – takim z naprężonymi muskułami, lokami do pasa i wielkimi, lśniącymi mieczami dzierżonymi na promocyjnych zdjęciach. Z dwóch archetypów metalowych wojowników, jakie przychodzą mi do głowy, to jest rycerza w lśniącej elfiej zbroi, dosiadającego rumaka z tęczową grzywą (Rhapsody) oraz pokrzykującego, dzikiego siepacza, w skórach à la Conan Barbarzyńca (Manowar), nasi bohaterowie wstrzeliwują się w ten ostatni. Ich metal, choć melodyjny i podniosły, jest szorstki, twardy i mógłby służyć raczej jako ścieżka dźwiękowa do rzezania bliźnich w trakcie najazdu na ich płonącą stolicę (patrz okładka), niż jako oprawa dla heroicznej epopei, wystawianej na królewskim dworze, przed mdlejącymi niewiastami.
