Recenzja: Wheel „Preserved In Time”

Epicki doom nie jest być może najgorętszym podgatunkiem metalu, ale zdecydowanie należy do ścisłej czołówki tych uniwersalnie szanowanych, niezależnie od czasów i mód. Grono świeżych zespołów robiących w jego obrębie naprawdę dobrą robotę rokrocznie się rozrasta, dumnie dzierżąc znicz zapalony ponad trzy dekady temu przez Candlemass, Solitude Aeturnus, Count Raven i im współczesnych. W tym roku do gwiazdozbioru młodych smutnych i ciężkich, do którego zaliczyłbym między innymi Pallbearer, Khemmis, King Goat, Crypt Sermon czy Below, dołączają Niemcy z Wheel, a to za sprawą fantastycznego, trzeciego już albumu: Preserved In Time.

Dopelord, Belzebong | Poznań 15-08-2021

Parę dni temu, po dwóch latach przerwy, miałem wreszcie okazję ponownie skatować uszy żywą muzyką, a zapewnili mi ją panowie z Lasu Trumien, Dopelorda i Belzebonga, w ramach imprezy z cyklu Lato w Plenerze w poznańskiej Tamie. Częściowo właśnie za sprawą koncertowego głodu, a częściowo dlatego, że ostatni Dopelord był zajebiście dobry, niezmiernie cieszyłem się na to wydarzenie. Byłem też ciekaw, jak wypadną na deskach niedawni Leśni debiutanci, z ich podanym bez zbędnych ozdobników, polskojęzycznym sludge doomem.

Recenzja: Königreichssaal „Witnessing The Dearth”

W momencie, w którym krążek Witnessing The Dearth ruszył pocztą w moją stronę, nazwa Königreichssaal była mi kompletnie obca. Celowo nie szukałem w internecie informacji o tej ekipie, chciałem bowiem dać się zaskoczyć polskiemu podziemiu i podejść do ich materiału bez filtru zewnętrznych opinii. Jakież było moje zdziwienie, gdy z koperty, zamiast spodziewanej minimalistycznej promówki, wyjąłem wydany nakładem londyńskiego labelu Cult Of Parthenope, gustowny, gruby digipak z eleganckimi rycinami i liternictwem, rozkładający się efektownie w formę odwróconego krzyża. Ekipa ta, mimo, że debiutująca, wchodzi na scenę pewnym krokiem i od razu rzuca gawiedzi w twarz porządnie skrojony materiał, podążający za sprecyzowaną, momentalnie wyczuwalną wizją.

Recenzja: Dread Sovereign „Alchemical Warfare”

Płytowy rok 2021 uważam za otwarty. Całkiem wcześnie, bo już 15 stycznia, ukazała się pierwsza z wypatrywanych przeze mnie premier, to jest, oczywiście, właśnie Alchemical Warfare. Mimo tego, że pierwsze albumy Dread Sovereign nie zwaliły mnie w swoim czasie z nóg (zwłaszcza For Doom The Bell Tolls był rozczarowująco marny), na nadejście kuriera z przedpremierowo zamówionym ich najświeższym plackiem czekałem z niecierpliwością. Po pierwsze bowiem, bądź co bądź jest to wydawnictwo Alana Averilla, a na te poluję od czasu, kiedy usłyszałem The Gathering Wilderness i To The Nameless Dead, a po drugie, cokolwiek by nie mówić o całościowej jakości poprzednich albumów składu, każdy z nich miał na swoja obronę co najmniej kilka mocnych momentów, że wspomnę choćby o świetnych Thirteen Clergy i The World Is Doomed…

W kolejce do grania… Vol. 7

Za oknem pierwszy śnieg, harmonogramy wydawnicze na 2020 nieuchronnie się zamykają, wielkimi krokami zbliża się ekscytujący czas podsumowań, a na łączach już znaleźć można zapowiedzi albumów zaplanowanych na styczeń i luty. Pora więc powoli zamykać playlisty z hitami z mijających 12 miesięcy i utworzyć nowe, na których otwarcie, jak znalazł, nadadzą się poniższe piosenki.

Recenzja: Pallbearer „Forgotten Days”

Trudno byłoby podważyć tezę, że Pallbearer, w obrębie współczesnej sceny doom metalowej, dorobił się statusu małej gwiazdy. Dzięki temu, że chłopaki nieustannie testują granice gatunkowej niszy, wkraczając w rejony postu, progresji, stonera i sludge’a spod znaku choćby Yob, a jednocześnie utrzymują niezaprzeczalnie klasyczny feeling, czerpiąc w równym stopniu z zamierzchłej klasyki, co z dokonań brytyjskich smutasów z lat 90., premiery ich płyt przykuwają uwagę opiniotwórczych portali i zazwyczaj zgarniają świetliste noty. Po Forgotten Days sięgnąłem więc z uzasadnionym nastawieniem na parę wysokojakościowych okazji do radosnego dumania nad marnością, daremnością i porażką egzystencji. Cóż może być bowiem lepszego na jesienną izolację?

Recenzja: Tyrant „Hereafter”

Metalowym archeologom, zwłaszcza tym wyspecjalizowanym we wczesnym amerykańskim heavy metalu, logo Tyrant z pewnością nie powinno być obce. Wszak początki kariery tego konkretnego despoty sięgają końcówki lat siedemdziesiątych, a jego pierwsze, całkiem niezłe, choć mało znane wydawnictwa, ujrzały światło dzienne w drugiej połowie kolejnej dekady. Za sprawą zdecydowanie speedowych i thrashowych inklinacji, potężnych riffów, szorstkiego, surowego wokalu i ogólnej, gęstej produkcji, była to wówczas całkiem ciężka muzyka, tym bardziej w świetle gatunkowych standardów. Dziś, ponad trzydzieści lat później, w którym to czasie ukazała się tylko jedna płyta zespołu, dostajemy do rąk ich premierowe wydawnictwo…

Recenzja: Paradise Lost „Obsidian”

W tym roku do pełnego przeglądu starej gwardii smętnego łojenia brakowałoby już tylko premierowego krążka Anathemy. My Dying Bride wypuścili w marcu świetny The Ghost Of Orion; jeszcze ciepła płyta Katatonii wypadła nieco gorzej, ale przecież też nie przynosi im wstydu, od kilku dni zaś, nieprzerwanie katuję uszy najnowszym dziełem moich ulubieńców z tej ponurej gromadki, czyli, oczywiście, Paradise Lost. Panowie zaliczyli w ciągu ostatnich dwóch dekad tak stabilny ciąg dobrych wydawnictw, że z obrzeży moich zainteresowań trafili do ścisłej czołówki artystów, na których nowe nuty rzucam się jak dzieciak na gwiazdkowe prezenty.

Recenzja: Katatonia „City Burials”

Ciężka sprawa z tą Katatonią – nigdy nie potrafię przewidzieć, czy ich następna płyta będzie hitem, czy porażką. Kilka pozycji z katalogu grupy to prawdziwe złoto – od czasu do czasu robię sobie sesje z Tonight’s Decision, Dead End Kings, Viva Emptiness (zwłaszcza po niedawnej reedycji), The Great Cold Distance, lub The Fall Of Hearts i za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że cholera, to są świetne krążki! Z drugiej strony, nigdy, mimo wielu podejść, nie przekonałem się do pozostałych. Zwiastujące City Burials single odsłaniały dwa spójne w wizji, lecz odmienne w strukturze oblicza sztuki zespołu, i jako takim, udało im się mnie zaciekawić. W związku z tym, i biorąc pod uwagę fakt, że bardzo podobał mi się poprzedni album Szwedów, na całość materiału czekałem z niecierpliwością….

W Kolejce Do Grania… Vol. 4

Po bardzo mocnym wydawniczym początku roku, na horyzoncie zaczyna majaczyć letni sezon ogórkowy – tym bardziej bolesny, że w obecnej sytuacji możemy zapomnieć o wszelkich festiwalach i imprezach. Niemniej, dużo fajnych premier wielkimi krokami zmierza w naszą stronę, a ja ponownie przedstawiam kilka piosenek z krążków, na które osobiście ostrzę sobie zęby.

Recenzja: Dopelord „Sign Of The Devil”

Myślę, że eksploratorom krajowej sceny i lokalnym konsumentom ziół wszelakich nazwa Dopelord nie jest obca, lublinianie grają bowiem swojego kannabinoidowego dooma już niemal od dekady. Wprawdzie nie zaliczam się do grona prawdziwych koneserów stonerowych brzmień, ale – jak w każdym zakątku metalowej sceny – i tu znajduję masę dobrej muzyki, która aż błaga, żeby się nią poczęstować. O najnowszym dziele naszych bohaterów przypomniał mi kolega z Twoja Stara Gra Metal, skutkiem czego postanowiłem wrócić do Sign Of The Devil i popławić się w dobywających się z niego gęstych, nasączonych oleistym fuzzem oparach.

Recenzja: Hyborian „Volume II”

Zdaję sobie sprawę z tego, że zaczynanie recenzji od porównań do innych kapel może wydawać się krzywdzące, ale po pierwsze w przypadku najnowszego dzieła Hyborian naprawdę trudno byłoby tego uniknąć, a po drugie wierzę, że sami jego autorzy nie mieliby nic przeciwko, ponieważ na dwóch dotychczas wydanych krążkach obnoszą się ze swoimi inspiracjami z dumą i bez najmniejszych zahamowań. Chłopaki śmiało przemierzają szlaki, wytyczone przez świetliste gwiazdy sceny hard ‚n’ heavy XXI wieku, takie jak High On Fire, Baroness, Elder, a zwłaszcza Mastodon, zbierając po drodze najlepsze rozpropagowane przez nie muzyczne patenty i przekuwając je w swoją własną wersję  kudłatych dźwięków z pogranicza dooma i stonera…

Recenzja: My Dying Bride „The Ghost Of Orion”

Mój związek z muzyką My Dying Bride jest dość specyficzny. Z jednej strony są według mnie jednym z najbardziej charakterystycznych i generalnie najlepszych zespołów doom deathowych na scenie, z drugiej jednak sporej części ich meandrujących, powolnych kompozycji, za cholerę nie potrafię dać się porwać.  W związku z tym stanem rzeczy nie jest tak, że kolejnych dzieł z obozu tych angielskich ponuraków wyglądam z wytęsknieniem, ale kiedy już się pojawiają, zawsze jest to dla mnie wydarzenie, a przy jego okazji z niejakim zaciekawieniem i nadzieją (wynagrodzoną ostatnimi czasy świetnym krążkiem Feel The Misery) sprawdzam, co tam w Halifax piszczy…

Recenzja: Godthrymm „Reflections”

Godthrymm na pierwszy rzut oka wydaje się czymś na kształt supergrupy, wszak jego skład tworzą goście, którzy od lat 90. zjedli zęby na łojeniu smutnej muzyki. W rzeczywistości jednak Hamish Glencross i Shaun Taylor-Steels już dawno temu rozstali się z kultowymi ekipami i od tamtego czasu tworzą pod mniej rozpoznawalnymi banderami. Sięgając po Reflections miałem więc uzasadnioną nadzieję, że nie jest on dla tych zasłużonych muzyków zaledwie niedopieszczonym, niezobowiązującym skokiem w bok, a produkcją, w którą włożyli całą swą uwagę i kreatywność, tym bardziej, że puszczony wyprzedzająco w eter singiel naprawdę dawał radę.