Recenzja: Sakis Tolis „Among The Fires Of Hell”

Rotting Christ najlepiej wchodzi mi we w miarę współczesnym wcieleniu. Dwa najświeższe krążki, a zwłaszcza The Heretics, rozczarowały mnie wprawdzie przerostem formy nad treścią i klepaniem w kółko tych samych aranżacyjnych patentów, ale jestem fanem wszystkiego co wydarzyło się pomiędzy Sanctus Diavolos, a Kata Ton Daimona Eyatoy, ze szczególnym wskazaniem Theogonii. Chwilowe malkontenctwo w stosunku do ostatnich dokonań Greków nie przeszkadza mi ich lubić, toteż z zaciekawieniem złapałem na bandcampie solowy album Sakisa Tolisa (dla kompletnie zielonych – gitarzysty i frontmana, który do spółki z bratem, Themisem, od początku przewodzi Gnijącemu Chrystusowi) i od dwóch tygodni go osłuchuję.

Recenzja: Helloween „Helloween”

20 lat temu Helloween był dla mnie bardzo ważnym zespołem. Nie tak topowym wprawdzie, jak ich rodacy z Blind Guardian, ale Keeper Of The Seven Keys Vol. 1, Time Of The Oath, Better Than Raw, Rabbit Don’t Come Easy, a na pierwszym miejscu The Dark Ride… Tak, te płyty kręciły się u mnie na potęgę. Z wiekiem jadłospis mi się zmienił, a i same Dynie przestały wydawać interesujący materiał. Autentyczna iskra gdzieś się ulotniła i mimo, że żaden z ich nowszych albumów nie poniósł jakiejś spektakularnej artystycznej klęski, niczemu co wydali po roku 2003, z ewentualnym wyjątkiem Gambling With The Devil, nie udało się podbić mojego serca, ani nawet przykuć na dłużej uwagi. Nowy album to jednak zupełnie nowe okoliczności. Czy na stare lata Dyniogłowi mają jeszcze szansę zabłysnąć?

Recenzja: Humanity’s Last Breath „Välde”

Patrząc na doniesienia medialne o ogólnej kondycji świata i cywilizacji, można stwierdzić, że Humanity’s Last Breath to adekwatna do czasów nazwa kapeli. Z drugiej strony, słuchając muzyki szwedzkich deathcore’owców, faktycznie łatwo zwizualizować sobie ostatnie tchnienie ludzkości. I nie jest to ładny widok – kończymy jak T-800 w pierwszym Terminatorze: czołgający się, miażdżeni przez prasę hydrauliczną, migający w agonii ostatnim czerwonym okiem. Tak właśnie brzmi Välde – jak przemysłowa apokalipsa przy wyciu syren i gruchoczących kości ciosach nieugiętej maszynerii.

Recenzja: Moonspell „Hermitage”

Pośród kultowych zespołów, które kształtowały krajobraz europejskiego metalu w latach 90. Moonspell jest jednym z tych większych i bardziej niezawodnych. Jasne, zaliczyli lepsze i gorsze momenty, ale trudno mówić w ich przypadku o jakimś dłuższym okresie posuchy, jaka zdarzyła się kilku innym składom. W związku z ich stabilną formą, której doskonałymi dowodami są choćby Extinct (jedna z moich ulubionych pozycji w ich katalogu w ogóle) oraz nieco trudniej przyswajalny, acz ambitny 1755, nigdy nie przestałem śledzić ich poczynań…

Recenzja: Soen „Imperial”

Soen ewidentnie jest w twórczym ciągu. Od premiery Cognitive w 2012 roku Szwedzi, pod wodzą znanego niegdyś z Opeth Martina Lopeza, wydają kolejne albumy z niemal niezachwianą regularnością, kontynuując swoją artystyczną podróż od złożonych progowych struktur, ku bardziej piosenkowej sztuce. 2 lata po premierze Lotusa, dostajemy świeży materiał, który stawia wprawdzie kilka dalszych kroków na ścieżce ich stylistycznej ewolucji, zasadniczo jednak bardzo bezpiecznie trzyma się znajomych, wypracowanych ram…

Recenzja: Königreichssaal „Witnessing The Dearth”

W momencie, w którym krążek Witnessing The Dearth ruszył pocztą w moją stronę, nazwa Königreichssaal była mi kompletnie obca. Celowo nie szukałem w internecie informacji o tej ekipie, chciałem bowiem dać się zaskoczyć polskiemu podziemiu i podejść do ich materiału bez filtru zewnętrznych opinii. Jakież było moje zdziwienie, gdy z koperty, zamiast spodziewanej minimalistycznej promówki, wyjąłem wydany nakładem londyńskiego labelu Cult Of Parthenope, gustowny, gruby digipak z eleganckimi rycinami i liternictwem, rozkładający się efektownie w formę odwróconego krzyża. Ekipa ta, mimo, że debiutująca, wchodzi na scenę pewnym krokiem i od razu rzuca gawiedzi w twarz porządnie skrojony materiał, podążający za sprecyzowaną, momentalnie wyczuwalną wizją.

Recenzja: Killer Be Killed „Reluctant Hero”

Po kilkuletniej przerwie supergrupa, którą tworzą Troy Sanders (ok, na wszelki wypadek napiszę: z Mastodona), Greg Puciato (jw.: ex- Dillinger Escape Plan), Ben Koller (Converge) i Max Cavalera (kurna, z The Beatles) powróciła z nowym albumem. Muszę powiedzieć, że premiera ta była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Projekt stanowi bowiem zderzenie tak autonomicznych muzycznych osobowości, że wydawało mi się nieprawdopodobne, by miał on szansę przerodzić się w tradycyjnie funkcjonujący zespół. Z tego jednak, co mówią sami zainteresowani wynika, że za sprawą powstałej między nimi zażyłości, Killer Be Killed wyewoluował w pełnoprawny artystyczny byt. Należy się więc spodziewać, że wydanie na świat Reluctant Hero nie jest ich ostatnim słowem.

Recenzja: Dark Tranquillity „Moment”

Wbrew powyższej metryczce, kategoryzowanie muzyki Dark Tranquillity jako melodeath przestało być uzasadnione wieki temu. Od czasu, mniej więcej, Fiction jest to raczej, po prostu, melodyjny metal z growlingiem, nieodległy od tego, czym parają się obecnie inni szwedzcy weterani z tego samego podwórka, choćby Arch Enemy i Amon Amarth – żadnej formy ekstremy, ani ryzykownych artystycznych poszukiwań już tu nie uświadczymy, a sama muzyka jest atrakcyjna, łatwa i przyjemna. Mimo tego, podczas gdy od In Flames już jakiś czas temu odpadłem, głównie z powodu ich irytujących ciągot do uprawiania banalnego, koniunkturalnego, arenowego rocka, przy Dark Tranquillity trzyma mnie klasycznie heavy metalowy vibe i wyczuwalna radość grania bijąca z ich piosenek…

Recenzja: Anaal Nathrakh „EndarkenmenT”

Nie włącza się nowej płyty Anaal Nathrakh w poszukiwaniu finezji, czy artystycznego wyrafinowania. Włącza się ją po to, by spuścić sobie siarczysty łomot i utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko wkrótce trafi jasny szlag i nie ma ratunku dla naszej rozpieszczonej zachodniej cywilizacji. Biorąc pod uwagę nękające nas globalne turbulencje można powiedzieć, że dawno nie było okoliczności tak sprzyjających odbiorowi sztuki tych apokaliptycznych, angielskich maniaków, jak dziś. Mimo, że od półtorej dekady niemalże nie drgnęli na swojej obwarowanej, stylistycznej pozycji, u schyłku roku 2020, z pozbawionymi złudzeń co do ludzkiej rasy tekstami i muzyką, która przy odpowiednim natężeniu decybeli dosłownie odrywa mięso od kości, Mick Kenney i Dave Hunt okazują się właściwymi ludźmi, na właściwym stanowisku.

Recenzja: Black Crown Initiate „Violent Portraits Of Doomed Escape”

Jakieś 5 lat temu w moje ręce trafił debiutancki album Black Crown Initiate – The Wreckage Of Stars. Ich autorska wariacja na temat znanej receptury, polegającej na łączeniu na wskroś nowoczesnego, wkurwionego deathu z melodyjnymi wycieczkami, okazała się na tyle dobra i charakterystyczna, że Amerykanie z miejsca trafili do grona kapel aktywnie przeze mnie obserwowanych. Ciężkie łojenie w ich wykonaniu było na tamtym krążku satysfakcjonująco porządne, a do tego zdradzało inklinacje do zaskakujących odjazdów w nieoczywistych kierunkach, czego bodajże najbardziej jaskrawy przejaw stanowiły świetne, chwytające za gardło, a jednocześnie zupełnie nie ckliwe, partie czystych wokali…

Recenzja: Tyrant „Hereafter”

Metalowym archeologom, zwłaszcza tym wyspecjalizowanym we wczesnym amerykańskim heavy metalu, logo Tyrant z pewnością nie powinno być obce. Wszak początki kariery tego konkretnego despoty sięgają końcówki lat siedemdziesiątych, a jego pierwsze, całkiem niezłe, choć mało znane wydawnictwa, ujrzały światło dzienne w drugiej połowie kolejnej dekady. Za sprawą zdecydowanie speedowych i thrashowych inklinacji, potężnych riffów, szorstkiego, surowego wokalu i ogólnej, gęstej produkcji, była to wówczas całkiem ciężka muzyka, tym bardziej w świetle gatunkowych standardów. Dziś, ponad trzydzieści lat później, w którym to czasie ukazała się tylko jedna płyta zespołu, dostajemy do rąk ich premierowe wydawnictwo…

Recenzja: Divine Weep „The Omega Man”

Nostalgia za dobrym, zakutym w lśniącą zbroję heavy i power metalem żyje we mnie głęboko, i choć na co dzień raczej nie daje o sobie znać, to od czasu do czasu, jakiś niespodziewany bodziec sprawia, że wyruszam w podróż do krainy rycerskiej muzy, z nadzieją na odnalezienie nieodkrytej dotychczas komnaty skarbów. Tak oto, głodny przygód i pełen optymizmu, sięgnąłem po świeżutki krążek białostoczan z Divine Weep, który parę dni temu ujrzał światło dzienne, nakładem Ossuary Records – nowej wytwórni, parającej się, z założenia, właśnie takim, klasycznym graniem.

Recenzja: Hexvessel „Kindred”

Będąc fanem głosu, charyzmy i szeroko pojętej wizji artystycznej Mata McNerneya, staram się śledzić dokonania zespołów, w których akurat macza swe zawsze zapracowane palce. Obecnie są to: folkowy Hexvessel, rockowy Grave Pleasures, i hołdujący jego nieśmiertelnej miłości do wszystkiego co ekstremalne i piekielne, The Deathtrip. Jako, że formułę czystej wody muzyki ludowej odbieram jako dość ograniczoną i przewidywalną, pierwszy z wymienionych składów zawsze plasował się na pograniczu moich zainteresowań, najbardziej zaś trafiał do mnie w tych momentach, kiedy odważnie zbliżał się do granic rocka, dzięki czemu jego muzyka zdecydowanie zyskiwała na uniwersalności. Stąd od debiutu tej leśnej drużyny wolę When We Are Death i No Holier Temple, a po tym jak praktycznie odpuściłem sobie zeszłoroczne All Tree (teraz już wiem, że niesłusznie, ale to temat na następny raz), z uwagą poświęciłem się ich premierowemu wydawnictwu…