Recenzja: All Them Witches „Nothing As The Ideal”

Żaden ze mnie ekspert, albo wielki fan stonera, toteż rzadko podejmuję się recenzowania albumów z tej szufladki. Inna sprawa, że akurat All Them Witches stoją wysoko na liście moich muzycznych bohaterów, a ich dokonania śledzę od kiedy w moim odtwarzaczu zagościł Dying Surfer Meets His Maker. Chłopaki wybornie mieszają pachnącą Doorsami zmierzchającą, stepowo-autostradową przestrzeń, oraz łagodną psychodelię spod znaku Pink Floyd z bluesem i hard rockowym żwirem, nie wpadając przy tym w bagienko tradycyjnej stonerowej monotonii i utrzymując wystarczająco dużo pazura, by nie wylecieć zupełnie poza obszar ostrego grania. Nie zapominają również, że atrakcyjna piosenka zawsze wygrywa, a z drugiej strony, że atrakcyjna piosenka absolutnie nie musi być prosta, łatwa, ani przewidywalna.

Recenzja: Königreichssaal „Witnessing The Dearth”

W momencie, w którym krążek Witnessing The Dearth ruszył pocztą w moją stronę, nazwa Königreichssaal była mi kompletnie obca. Celowo nie szukałem w internecie informacji o tej ekipie, chciałem bowiem dać się zaskoczyć polskiemu podziemiu i podejść do ich materiału bez filtru zewnętrznych opinii. Jakież było moje zdziwienie, gdy z koperty, zamiast spodziewanej minimalistycznej promówki, wyjąłem wydany nakładem londyńskiego labelu Cult Of Parthenope, gustowny, gruby digipak z eleganckimi rycinami i liternictwem, rozkładający się efektownie w formę odwróconego krzyża. Ekipa ta, mimo, że debiutująca, wchodzi na scenę pewnym krokiem i od razu rzuca gawiedzi w twarz porządnie skrojony materiał, podążający za sprecyzowaną, momentalnie wyczuwalną wizją.

Megaton Sword „Blood Hails Steel – Steel hails Fire”

Megaton Sword to świeżutka, bo oficjalnie powołana do życia zaledwie parę lat temu kapela ze Szwajcarii, parająca się całkiem ostatnio modną, najbardziej bodaj eskapistyczną odmianą ciężkiego grania, czyli rasowym, bitewnym heavy metalem – takim z naprężonymi muskułami, lokami do pasa i wielkimi, lśniącymi mieczami dzierżonymi na promocyjnych zdjęciach. Z dwóch archetypów metalowych wojowników, jakie przychodzą mi do głowy, to jest rycerza w lśniącej elfiej zbroi, dosiadającego rumaka z tęczową grzywą (Rhapsody) oraz pokrzykującego, dzikiego siepacza, w skórach à la Conan Barbarzyńca (Manowar), nasi bohaterowie wstrzeliwują się w ten ostatni. Ich metal, choć melodyjny i podniosły, jest szorstki, twardy i mógłby służyć raczej jako ścieżka dźwiękowa do rzezania bliźnich w trakcie najazdu na ich płonącą stolicę (patrz okładka), niż jako oprawa dla heroicznej epopei, wystawianej na królewskim dworze, przed mdlejącymi niewiastami.

Recenzja: Killer Be Killed „Reluctant Hero”

Po kilkuletniej przerwie supergrupa, którą tworzą Troy Sanders (ok, na wszelki wypadek napiszę: z Mastodona), Greg Puciato (jw.: ex- Dillinger Escape Plan), Ben Koller (Converge) i Max Cavalera (kurna, z The Beatles) powróciła z nowym albumem. Muszę powiedzieć, że premiera ta była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Projekt stanowi bowiem zderzenie tak autonomicznych muzycznych osobowości, że wydawało mi się nieprawdopodobne, by miał on szansę przerodzić się w tradycyjnie funkcjonujący zespół. Z tego jednak, co mówią sami zainteresowani wynika, że za sprawą powstałej między nimi zażyłości, Killer Be Killed wyewoluował w pełnoprawny artystyczny byt. Należy się więc spodziewać, że wydanie na świat Reluctant Hero nie jest ich ostatnim słowem.

Recenzja: Dark Tranquillity „Moment”

Wbrew powyższej metryczce, kategoryzowanie muzyki Dark Tranquillity jako melodeath przestało być uzasadnione wieki temu. Od czasu, mniej więcej, Fiction jest to raczej, po prostu, melodyjny metal z growlingiem, nieodległy od tego, czym parają się obecnie inni szwedzcy weterani z tego samego podwórka, choćby Arch Enemy i Amon Amarth – żadnej formy ekstremy, ani ryzykownych artystycznych poszukiwań już tu nie uświadczymy, a sama muzyka jest atrakcyjna, łatwa i przyjemna. Mimo tego, podczas gdy od In Flames już jakiś czas temu odpadłem, głównie z powodu ich irytujących ciągot do uprawiania banalnego, koniunkturalnego, arenowego rocka, przy Dark Tranquillity trzyma mnie klasycznie heavy metalowy vibe i wyczuwalna radość grania bijąca z ich piosenek…

Top 10 Płyt 2020

Żegnaj 2020, witaj 2021. Zmontowanie tegorocznego zestawienia sprawiło mi sporo trudności. Nie żeby w ciągu ostatnich miesięcy brakowało dobrych premier; wręcz przeciwnie – niemal tydzień w tydzień na półce i playlistach pojawiały się kolejne mocne pozycje, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkiej maści doomów i deathów. Prawdziwych olśnień nie było jednak aż tyle co choćby rok temu. Wobec tego praktycznie wszystkie albumy które znajdziecie poniżej, a także całkiem pokaźna ławka rezerwowych, zajmują podobną pozycję w moim sercu…

W kolejce do grania… Vol. 7

Za oknem pierwszy śnieg, harmonogramy wydawnicze na 2020 nieuchronnie się zamykają, wielkimi krokami zbliża się ekscytujący czas podsumowań, a na łączach już znaleźć można zapowiedzi albumów zaplanowanych na styczeń i luty. Pora więc powoli zamykać playlisty z hitami z mijających 12 miesięcy i utworzyć nowe, na których otwarcie, jak znalazł, nadadzą się poniższe piosenki.

Recenzja: Pallbearer „Forgotten Days”

Trudno byłoby podważyć tezę, że Pallbearer, w obrębie współczesnej sceny doom metalowej, dorobił się statusu małej gwiazdy. Dzięki temu, że chłopaki nieustannie testują granice gatunkowej niszy, wkraczając w rejony postu, progresji, stonera i sludge’a spod znaku choćby Yob, a jednocześnie utrzymują niezaprzeczalnie klasyczny feeling, czerpiąc w równym stopniu z zamierzchłej klasyki, co z dokonań brytyjskich smutasów z lat 90., premiery ich płyt przykuwają uwagę opiniotwórczych portali i zazwyczaj zgarniają świetliste noty. Po Forgotten Days sięgnąłem więc z uzasadnionym nastawieniem na parę wysokojakościowych okazji do radosnego dumania nad marnością, daremnością i porażką egzystencji. Cóż może być bowiem lepszego na jesienną izolację?

Recenzja: Anaal Nathrakh „EndarkenmenT”

Nie włącza się nowej płyty Anaal Nathrakh w poszukiwaniu finezji, czy artystycznego wyrafinowania. Włącza się ją po to, by spuścić sobie siarczysty łomot i utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko wkrótce trafi jasny szlag i nie ma ratunku dla naszej rozpieszczonej zachodniej cywilizacji. Biorąc pod uwagę nękające nas globalne turbulencje można powiedzieć, że dawno nie było okoliczności tak sprzyjających odbiorowi sztuki tych apokaliptycznych, angielskich maniaków, jak dziś. Mimo, że od półtorej dekady niemalże nie drgnęli na swojej obwarowanej, stylistycznej pozycji, u schyłku roku 2020, z pozbawionymi złudzeń co do ludzkiej rasy tekstami i muzyką, która przy odpowiednim natężeniu decybeli dosłownie odrywa mięso od kości, Mick Kenney i Dave Hunt okazują się właściwymi ludźmi, na właściwym stanowisku.

Recenzja: Black Crown Initiate „Violent Portraits Of Doomed Escape”

Jakieś 5 lat temu w moje ręce trafił debiutancki album Black Crown Initiate – The Wreckage Of Stars. Ich autorska wariacja na temat znanej receptury, polegającej na łączeniu na wskroś nowoczesnego, wkurwionego deathu z melodyjnymi wycieczkami, okazała się na tyle dobra i charakterystyczna, że Amerykanie z miejsca trafili do grona kapel aktywnie przeze mnie obserwowanych. Ciężkie łojenie w ich wykonaniu było na tamtym krążku satysfakcjonująco porządne, a do tego zdradzało inklinacje do zaskakujących odjazdów w nieoczywistych kierunkach, czego bodajże najbardziej jaskrawy przejaw stanowiły świetne, chwytające za gardło, a jednocześnie zupełnie nie ckliwe, partie czystych wokali…

Recenzja: Imperial Triumphant „Alphaville”

A niech to! 2020 to dobry rok dla death metalu na Irkalli (oczywiście, również diabelnie dobry rok dla tegoż, w ogóle!). Pisałem już o doskonałych albumach Ulcerate i Pyrrhon, a trzecim składem, który w ostatnich miesiącach narobił szumu w otaczającym mnie muzycznym krajobrazie, są własnie bohaterowie dzisiejszego tekstu. Na przestrzeni ostatnich lat Imperial Triumphant zrobili błyskawiczną i efektowną karierę, zdobywając doskonałą prasę i wskakując do wysokiej ligi podziemnego grania. Pamiętam, kiedy zetknąłem się z nimi po raz pierwszy, przy okazji Abyssal Gods, łatwo było wrzucić ich do jednej szufladki z zastępem innych szalonych naśladowców Deathspell Omega. Nowojorczycy nie zagrzali tam jednak miejsca. Znaleźli swoją własną ścieżkę – opuścili opanowane przez demony i diabły leśne nory, by czerpać inspirację z plątaniny betonu, stali i ludzkich żądz, stanowiącej tkankę ich rodzinnego miasta, wspaniałego i przerażającego zarazem…

Recenzja: Pain Of Salvation „Panther”

Premiera Panther była jedną z bardziej oczekiwanych przeze mnie w tym roku. Po spowodowanej chorobą Daniela Gildenlöwa, długiej i złowróżbnej ciszy w obozie Pain Of Salvation, bardzo cieszy mnie ich powrót do regularnego, intensywnego tworzenia. Uporawszy się, na poprzednim krążku, z osobistymi demonami, weterani progresywnego grania postanowili skierować się ku, zawsze bliskim ich sercom, problemom natury społecznej i przyjrzeć się kondycji naszej ulubionej, konsumpcjonistycznej cywilizacji, w przypowieści o buntowniku, niedopasowanym do świata reguł, pisanych przez odzianych w garnitury normalsów. ..

Recenzja: Judicator „Let There Be Nothing”

Na rozgrzewkę, po przerwie, postanowiłem napisać o najnowszym wydawnictwie Amerykanów z Judicator, które od tygodni regularnie kręci się u mnie w odtwarzaczu. Dawno, dawno temu, kiedy światem rządziły humanoidalne dynie i ślepi strażnicy, power metal był moim żywiołem – łykałem wszystko, co wpadło mi w łapy. Dziś, choć sporadycznie sięgam po takie granie, a moje muzyczne preferencje oscylują wokół mniej przystępnych obszarów sztuki, każdego roku udaje mi się wygrzebać przynajmniej kilka perełek z szufladki z epickimi dziełami o bohaterskich czynach, które skutecznie rozpalają we mnie żar sentymentu…

Recenzja: Havukruunu „Uinuos Syömein Sota”

Z osobliwie brzmiącą nazwą Havukruunu zetknąłem się po raz pierwszy trzy lata temu, przy okazji premiery Kelle Surut Soi, chwalonego przez krytyków, drugiego albumu kapeli z Krainy Tysiąca Jezior. Finowie siedzą za murami tego samego, ufundowanego przez Bathory, pogańsko-blackowego bastionu, co choćby ich krajanie z Moonsorrow, zagrywają jednak karty po swojemu i budują markę na własnych zasadach…