Gatunek: heavy / power metal
Rok: 2020
Megaton Sword to świeżutka, bo oficjalnie powołana do życia zaledwie parę lat temu kapela ze Szwajcarii, parająca się całkiem ostatnio modną, najbardziej bodaj eskapistyczną odmianą ciężkiego grania, czyli rasowym, bitewnym heavy metalem – takim z naprężonymi muskułami, lokami do pasa i wielkimi, lśniącymi mieczami dzierżonymi na promocyjnych zdjęciach. Z dwóch archetypów metalowych wojowników, jakie przychodzą mi do głowy, to jest rycerza w lśniącej elfiej zbroi, dosiadającego rumaka z tęczową grzywą (Rhapsody) oraz pokrzykującego, dzikiego siepacza, w skórach à la Conan Barbarzyńca (Manowar), nasi bohaterowie wstrzeliwują się w ten ostatni. Ich metal, choć melodyjny i podniosły, jest szorstki, twardy i mógłby służyć raczej jako ścieżka dźwiękowa do rzezania bliźnich w trakcie najazdu na ich płonącą stolicę (patrz okładka), niż jako oprawa dla heroicznej epopei, wystawianej na królewskim dworze, przed mdlejącymi niewiastami. Lata już nie te, liceum i kulanie k-dwudziestek dawno za mną, nic więc nie poradzę na to, że patrząc na fotki w książeczce do Blood Hails Steel – Steel Hails Fire nie potrafię powstrzymać pobłażliwego uśmiechu. Wszelkie jednak, nawet najbardziej dyskusyjne decyzje wizerunkowe pozostają zaledwie zabawnym smaczkiem, jeśli sama muzyka daje radę. Jak więc jest w przypadku Megaton Sword? Czy pod wypiętą piersią kryje się prawdziwe mięcho, czy jeno nędzny paździerz?

Moi drodzy, powiem bez ogródek: możecie bez strachu sięgać po Blood Hails Steel – Steel Hails Fire, bo w jego kategorii stylistycznej trudno znaleźć solidniejszy kawał świeżo wykutej, hartowanej stali. Szwajcarzy utrzymują fantastyczny balans pomiędzy podniosłą epiką, a spontanicznym nieokrzesaniem, dzięki czemu, przy całej przystępności i melodyjności, ich metal wypada agresywnie i żywiołowo. Jest to w dużej mierze, acz nie tylko, zasługa frontmana o wdzięcznym pseudonimie Uzzy Unchained, który łączy aktorską charyzmę i całkiem niezłą skalę z awanturniczą niedbałością, a potężne, gładkie partie przeplata chropawymi, Acceptowskimi wtrętami. Drugim elementem przydającym muzyce Megaton Sword tonażu jest siłowa praca perkusisty, Dana Thundersteela, okładającego gary z iście barbarzyńskim zapamiętaniem. Już otwierająca album kanonada w numerze tytułowym pokazuje na co go stać. Nie jest to szczególnie finezyjna gra, ale jakże miło kotwiczy tę muzykę, nie pozwalając jej odlecieć do krainy wróżek.
Na arsenał patentów, którym częstują nas gitarzyści również nie można narzekać, nawet jeśli raczej nie znajdziemy tu riffów aż tak wyjątkowych, by trafić na tablicę pamięci w Valhalli. Panowie Angel i The Axe najlepiej czują się w muskularnych, marszowych pochodach z okolic Visigoth czy Cirith Ungol, i takie też tempa budują dominującą na płycie aurę. Niemniej, kiedy trzeba, potrafią podgrzać atmosferę i wcisnąwszy gaz do dechy pościgać się w szybkiej wymianie ognia, tak jak w otwarciu krążka albo w zasuwającym powerowo Songs Of Victory, tudzież rozbujać publikę na bardziej hard rockową modłę przy okazji Verene. Rozumie się samo przez się, że jak przystało na prawdziwych rycerzy sześciu strun, nie stronią również od spektakularnych popisów solowych, spośród których na wzmiankę zasługuje choćby powyginana końcówka ostatniego z wymienionych wyżej utworów, zyskująca na oryginalności dzięki jego luźniejszemu charakterowi.
Megaton Sword rzuca nam na pożarcie osiem rasowych, heavy metalowych kawałków, które choć pozwalają sobie na chwile oddechu i budowania epickiego klimatu, zasadniczo nie owijają w bawełnę i zajmują się rozdawaniem skutecznych ciosów. Jedną z najfajniejszych pozycji w zestawie jest Wastrels, numer, w którym ekipa zupełnie zwalnia ze smyczy swoje agresywne oblicze i przez niespełna cztery minuty nie wypuszcza słuchaczy spod wandalskiego naporu, w atmosferze Mad Maxowej Drogi Gniewu. Dla odmiany, najspokojniej robi się w Crimson River, ale i tutaj, wzorem klasycznych power-ballad, prąd nie zostaje całkiem wyłączony. Pomiędzy tymi dwoma końcami skali mamy (mega) tony wypasionego grania, wprawdzie o dość standardowych strukturach, ale za to z masą haczyków, chwytliwych refrenów i wystarczającą ilością adrenaliny i testosteronu, żeby nie wpaść po kolana w lukier.
Ostatnio na polu takiego quasi-niszowego, tradycyjnie heavy metalowego łojenia zrobiło się całkiem ludno. Megaton Sword wchodzi na arenę z zemstą w oczach, zataczając swoim bastardem szerokie kręgi, a ich siłę stanowią w równym stopniu wybornie efektywne piosenki, co wspomniane na wstępie nieokrzesanie, nie pozwalające zakwalifikować ich definitywnie do drużyny tych „dobrych”. Jednocześnie udaje im się utrzymać wdzięczny melodyjny szlif, dzięki któremu Blood Hails Steel, Steel Hails Fire wbija się w łeb i tam zostaje. Dla fanów gatunku jest to absolutnie jazda obowiązkowa, ale myślę, że z tym materiałem Szwajcarom uda się wyłapać kilku zwolenników również spoza ścisłego grona metalowych nerdów. Ja im kibicuję.
Werdykt: 4,5/5

W ,,dawnych czasach,, nie zwracało się uwagi na całą tę otoczkę związaną z metalem. Płyty nagrywane z ,,trójki,,, nie miały okładek, miały tylko zawartość muzyczną. Megaton Sword też tak staram się odbierać. Ta płyta nabiera kształtów z każdym kolejnym przesłuchaniem i podoba się coraz bardziej. Wytrawny metal Szwajcarów urzeka i powoduję jakąś tęsknotę do czasów, gdy muzyki się słuchało, a nie tylko zaliczało – jak czyni się to teraz – kolejne albumy. Recenzja ,,Blood…,, gdy się tej płyty dobrze posłucha, a nie tylko przesłucha wydaje się mega wyczerpująco trafna.
PolubieniePolubienie
Czasem wydaje mi się, że jest za duży natłok nowej muzyki, żeby faktycznie z nią zostać na dłużej i słuchać przez miesiące i lata. Za duża konkurencja. Zwłaszcza, jak chcę się bawić w recenzowanie płyt, to czasem mi doskwiera to ciągłe sięganie po nowe rzeczy. Pokusa silna, ale coś się traci. Tyle, że to jest w naszych głowach, jak uzależnienie. Wystarczy trochę zwolnić. A wracanie do starszych płyt, i nie mówię o żelaznych klasykach, lecz o albumach sprzed paru lat, tych, które przez ten dzisiejszy pęd najbardziej dostają po dupie i przepadają w ciągłej lawinie, potrafi dać naprawdę dużo radości:)
PolubieniePolubienie
Mam ten komfort, w tym momencie życia akurat, że wyciągam ze zbioru płyt jakiś egzemplarz i słucham, kilka razy przynajmniej, później wywołuję z internetu recenzję i słucham raz jeszcze. Płyty po które sięgam to głównie klasyka. Nie wszystkie jednak na półkę wracają chociaż i muzyka podoba się i recenzja wysoka. Zaczynając alfabetycznie, daleko nie zaszedłem. Np. ,,Let There Be Rock,, i ,,Paranoid,, ponownie zachwyciły, a ,,Monotheist,, zwyczajnie wyleciał, ale to tylko tak na marginesie…
PolubieniePolubienie