Gatunek: heavy / doom metal
Rok: 2020
Metalowym archeologom, zwłaszcza tym wyspecjalizowanym we wczesnym amerykańskim heavy metalu, logo Tyrant z pewnością nie powinno być obce. Wszak początki kariery tego konkretnego despoty sięgają końcówki lat siedemdziesiątych, a jego pierwsze, całkiem niezłe, choć mało znane wydawnictwa, ujrzały światło dzienne w drugiej połowie kolejnej dekady. Za sprawą zdecydowanie speedowych i thrashowych inklinacji, potężnych riffów, szorstkiego, surowego wokalu i ogólnej, gęstej produkcji, była to wówczas całkiem ciężka muzyka, tym bardziej w świetle gatunkowych standardów. Dziś, ponad trzydzieści lat później, w którym to czasie ukazała się tylko jedna płyta zespołu, dostajemy do rąk ich premierowe wydawnictwo, nagrane w wieloletnim składzie, świeżo uzupełnionym jednak przez fantastycznego wokalistę, jakim jest Robert Lowe. Nie będę ściemniał – to jego udział w przedsięwzięciu sprawił, że w natłoku świetnej nowej muzyki zwróciłem uwagę na Hereafter i postanowiłem spędzić w jej towarzystwie więcej czasu, a przy okazji zaznajomić się z historycznymi dokonaniami Tyrant.
Muszę powiedzieć, że pomimo upływu lat, amerykanom udało się utrzymać estetyczną spójność pomiędzy nowym materiałem, a poprzednimi albumami. Wprawdzie niegdysiejsze thrashowe wpływy zastąpiły wycieczki w kierunku dooma, ale rdzeń muzyki jest ten sam – ciężki, epicki, skoncentrowany na potężnej pracy wioseł heavy metal, utrzymany w nieco podziemnym, nieoszlifowanym brzmieniu (tym razem autorstwa legendy sceny – Billa Metoyera), dalekim od współczesnych tendencji do lśniącej, klinicznej czystości.
Prawdziwym mięchem Hereafter są wyborne riffy. W zasadzie można powiedzieć, że w tym zakresie, krążek nie ma słabego momentu – kolejne kawałki, jeden po drugim, przybijają piątki z najlepszymi numerami Mercyful Fate, Judas Priest lub Sabbathów z okolic ery z Dio, zawstydzając wiele młodych, rozchwytywanych składów. Naprawdę, jestem pełen podziwu dla Rocky’ego Rockwella, że wciąż potrafi z rękawa sypać tak smakowitymi zagrywkami, jak te, które znaleźć możemy na przykład w Dancing On Graves, Bucolic, When Sky Falls czy Beacon The Light. Ekstraklasa, bez dwóch zdań. Klasyczny feeling warstwy instrumentalnej dodatkowo pogłębia fakt, że partiom gitary wiodącej na każdym kroku wtóruje to wijący się podstępnie, to atakujący tłustym klangiem bas Grega Maya – bądź co bądź ojca założyciela i jedynego oryginalnego członka kapeli.
Bardzo dobrze jest, po długiej przerwie, ponownie usłyszeć wokal Roberta Lowe’a – człowieka, który dał nam Adagio, Through The Darkest Hour czy King Of The Grey Islands, a w ostatnich latach przepadł bez wieści. Tęskniłem za tym niesamowitym głosem. Posłuchawszy Hereafter, z radością stwierdzam, że nie stracił ani odrobiny ze swej mocy, charyzmy i magicznej barwy i wciąż potrafi zarobić dodatkowe punkty, dla każdej, nawet słabszej kompozycji, dowolnego składu, w jakim się znajdzie. Bez tego czarodziejskiego składnika, muzyka Tyrant, mimo, że posiada przymioty, o których napisałem wyżej, nie miałaby szans istotnie wybić się ponad rzeszę podobnych kapel, a tak, From The Tower, The Darkness Comes i Bucolic z miejsca zapewniły sobie pozycję w mojej codziennej muzycznej ramówce.
Mimo wszystkich zalet, Hereafter nie udaje się uniknąć pewnych niedociągnięć. O ile poszczególne składniki zawartej na krążku muzyki stoją na bardzo wysokim poziomie, to ułożone z nich kompozycje, w teorii aż proszące się o epicki rozmach, okazują się dość lakoniczne i ubogie w arsenał różnorodnych środków. Szkoda też, że części piosenek, jak choćby tytułowej, Dancing On Graves, a zwłaszcza Fire Burns brakuje kropki nad „i” w postaci naprawdę dobrych, potężnych refrenów. Nie ma wprawdzie tragedii, ale Amerykanie mogliby zdecydowanie wykrzesać z siebie więcej, niż tylko kilkukrotne powtórzenie tytułu, tudzież banalnego dwuwiersza „Fires Burn / I Shall Return”. Z tak charyzmatycznym wokalistą na pokładzie, wydaje się, że nie wykorzystali w pełni swojego potencjału. Na szczęście jednak, najjaśniejsze momenty płyty, ze wspomnianymi wcześniej From The Tower, The Darkness Comes, Beacon The Light i Bucolic na czele, skutecznie rekompensują te niewielkie mielizny, dzięki czemu po sesji z Hereafter nie ma mowy o jakimkolwiek niesmaku.
Od czasów założenia Tyrant scena metalowa przeistoczyła się kilkakrotnie. W obecnym stadium jest na niej, w równym stopniu, miejsce dla każdego praktycznie podgatunku ciężkiej muzyki. Taki stan rzeczy sprzyja powrotom składów, które jeszcze 20 lat temu zdawały się odpaść w otchłań zapomnienia, zdeptane w bezlitosnym marszu trendów. Nasi bohaterowie są jedną z takich właśnie ekip. Trzeba przyznać, że idealnie wpasowują się ze swoim graniem w kwitnący nurt tradycyjnego heavy / dooma, śmiało stając w szranki z takimi beniaminkami, jak Crypt Sermon, Smoulder lub Spirit Adrift i, nawet jeśli pod względem nieskrępowanej kreatywności wypadają nieco gorzej od najbardziej cenionych młodszych kolegów po fachu, zdecydowanie nie można powiedzieć, żeby opuszczali pole bitwy na tarczy. Ba, w zakresie roboty gitarowej i wokalnej, mogą spokojnie udzielać młodzieży korepetycji. Odkładając na bok niewielkie zastrzeżenia do kompozycji, Hereafter to wypasiony kawał klasycznego metalu. Mam nadzieję, że nie jest to łabędzi śpiew Tyrant, i że w przyszłości jeszcze o nich usłyszymy, najlepiej w niezmienionym składzie.
Werdykt: 3,5/5
Metalowo-doomowe klimaty zawsze były mi bliskie, gdy jeszcze okładka płyty przypomina te kultowe Candlemass, to jestem w doomu…
PolubieniePolubienie