Gatunek: doom / gothic metal
Rok: 2020
W tym roku do pełnego przeglądu starej gwardii smętnego łojenia brakowałoby już tylko premierowego krążka Anathemy. My Dying Bride wypuścili w marcu świetny The Ghost Of Orion; jeszcze ciepła płyta Katatonii wypadła nieco gorzej, ale przecież też nie przynosi im wstydu, od kilku dni zaś, nieprzerwanie katuję uszy najnowszym dziełem moich ulubieńców z tej ponurej gromadki, czyli, oczywiście, Paradise Lost. Panowie zaliczyli w ciągu ostatnich dwóch dekad tak stabilny ciąg dobrych wydawnictw, że z obrzeży moich zainteresowań trafili do ścisłej czołówki artystów, na których nowe nuty rzucam się jak dzieciak na gwiazdkowe prezenty.
Na Obsidian Brytyjczycy, ku mojemu zadowoleniu, kontynuują dotychczasowy trend jakościowy. Już krótka sesja z albumem pozwala zauważyć, że modyfikacje stylistyczne względem poprzednich krążków, choć niewątpliwie zauważalne, pozostawiają rdzeń stylu grupy praktycznie nienaruszony. Główna zmiana polega na tym, że o ile Medusa wychylała się odważniej niż kiedykolwiek w stronę radykalnego ciężaru cechującego najgłębsze paradajsowe korzenie, to premierowy materiał wyraźniej kłania się ich drugiej prawdziwej miłości, czyli klasycznemu gothowi. Oferuje zatem piosenki, które z jednej strony nigdy nie zapominają przywalić zdrową dawką surowego, miażdżącego „memento mori”, we wspaniałym duchu Medusy i A Plague Within, z drugiej jednak, szczodrzej czarują zaklętymi w partiach gitar, śpiewu i klawiszy przebłyskami nastrojowego piękna, momentami wędrując wręcz w rockowe rejony.
Jak można się było spodziewać, kompozycyjnie Paradise Lost nie eksperymentuje. Co do zasady, trzyma się utartego zwrotkowo-refrenowego szlaku, operując na przemian ciężkimi i łagodnymi sekcjami, czego najbardziej reprezentatywny przykład stanowi Fall From Grace – piosenka zdecydowanie udana, choć jednocześnie dość zachowawcza. Ciekawą odmianę przynosi natomiast otwierający stawkę, powiedzieć można wręcz progresywny, Darker Thoughts, który od delikatnego, refleksyjnego wstępu rozwija się w monumentalny, miażdżący walec. Wspomniane gotyckie inspiracje odbijają swoje piętno na wszystkich utworach w zestawie, ale to singlowy Ghosts, z jego wokalami á la Andrew Eldritch i przebojowym refrenem wyzywającym wszystkie Cold Seedy i Brighter Than The Suny tego świata na pojedynek, stanowi ich najbardziej bezpośrednią manifestację. Hope Dies Young i Forsaken depczą mu po piętach, nawet jeśli flow tego ostatniego przewrotnie przełamuje ociężała, trzymana na łańcuchu rytmika, nadająca mu niepodrabialny, wyżęty z wszelkiej radości, doomowy charakter.
Mogę śmiało powiedzieć, że Nick Holmes, korzystając z szerokiego pola do popisu, które daje mu generalny zamysł albumu, wyciąga z rękawa jedne z najlepszych partii wokalnych, jakie udało mu się ostatnimi czasy napisać. W Darker Thoughts, Fall From Grace, Ghosts, The Devil Embraced, Ending Days i Hope Dies Young, a także w refrenie bonusowego Hear The Night, znajdziemy świetne przykłady jego umiejętności układania chwytających za serce melodii, zgrabnie łączących wrażliwość z posępną, ceremonialną aurą, licującą ze sztandarowymi, ponurymi tekstami, gdzie podmiot liryczny uparcie przekonuje nas, że niezależnie od zabobonów w które staramy się wierzyć, już niebawem zostanie po nas nie więcej, niż marna garść prochu. Krajobraz całości ponownie dopełnia hojnie dawkowany i jakże odpowiedni dla tego doliniarskiego stanu umysłu, grobowy growling, zwiększający dynamikę kawałków i zapewniający im mile widziany, dodatkowy tonaż.
W dziale instrumentalnym dzieje się z grubsza po staremu – jak zawsze prym wiedzie Greg Mackintosh, którego markowe zawodzące zagrywki zdają się raz po raz rozpościerać skrzydła i szybować nad pełzającą blisko przy ziemi, gniecioną niedźwiedzimi ciosami sekcji rytmicznej materią utworów. Obsidian pełen jest jego popisowych patentów – żałobny motyw przewodni Fall From Grace, świdrujące linie w refrenach The Devil Embraced, czy Ghosts, to zaledwie pierwsze, jakie przychodzą mi do głowy, a dalej jest tego na pęczki. Do tego, praktycznie każda piosenka może pochwalić się zajebistą, pełną klasycznego feelingu solówką, a i rozpieszczeni przez Medusę fani kamiennych, doomowych riffów znajdą tu coś dla siebie (zwłaszcza w Serenity i zamykającym stawkę Ravenghast). Za ciężar kompozycji odpowiada uzupełniony przez młodego garowego – Waltteri Väyrynena, żelazny duet Edmontson-Aedy, przewalający gruz za pomocą odpowiednio czterech i sześciu strun, i to właśnie oni są odpowiedzialni za fakt, że niezależnie od wszechobecnych gotyckich wycieczek i melodyjnych delikatesów, całość muzyki wciąż brzmi masywnie i daje potężnego kopa.
Nowy materiał pokazuje Paradise Lost w niesłabnącej formie. Jego główną siłę i wyróżnik, jak przystało na wydawnictwo odważnie flirtujące z gotykiem, stanowią bardzo dobre, chwytliwe piosenki (a więc zasób nieco deficytowy choćby na Medusie). Właściwie każdy z kawałków na liście uzbrojony jest w haczyki, które jeszcze przez długie miesiące będą telepać mi się w głowie, a jednocześnie całokształt cechuje niezmiennie surowy ciężar, odkryty na nowo gdzieś w okolicach A Plague Within, wdeptujący w glebę równie skutecznie, jak kiedykolwiek wcześniej w historii zespołu. Obsidian to kolejny krążek, potwierdzający, że po ponad trzydziestu latach kariery, zarzuciwszy eksperymenty z końcówki XX wieku, smutni Anglicy przeżywają drugą młodość. Oby ta passa trwała jak najdłużej.
Werdykt: 4,5/5
dobry klimat odkryli już na „Faith divide us…”, a potwierdzili na „Tragic Idol” – genialnej płycie, lepszej od „Obsidian”, choć nie tak świetnej jak „Icon”, czy „Draconian”
PolubieniePolubienie