Zgodnie z zapowiedzią, wracamy do płytowego top 20, a dokładniej do jego lepszej dziesiątki. Poprzednia część artykułu znajduje się tutaj: (link).
10. Atlantean Kodex – The Course of Empire
Naprawdę dobrego, broniącego się na własnych warunkach klasycznego heavy metalu powstaje dzisiaj jak na lekarstwo. Gatunek wegetuje zepchnięty na peryferia sceny i w większości przypadków zostaje obrócony w żart, lub w festiwal nostalgicznej retrospekcji, względnie uprawiają go wypudrowane teutońskie dinozaury, które już dawno straciły kontakt z teraźniejszością. Atlantean Kodex nie należy do żadnego z powyższych przypadków. Czerpiąc z gitarowego elementarza epickiego dooma, panowie opowiadają kolejny rozdział swojej fantastyczno-historycznej sagi, przekuwając kolejne wersy w ciężkie jak walec, rozbudowane kompozycje i podobnie jak w przypadku poprzednich wydawnictw, robią to doskonale, tak pod względem instrumentalnym, wokalnym, jak piosenkopisarskim. Na dodatek nie udają, że mają po 18 lat i że na ekranach kin właśnie pojawiła się Czerwona Sonja, lecz brzmią świeżo, energicznie i, co najważniejsze, szczerze. Dwadzieścia lat temu zaczynałem przygodę z ciężką muzyką od podobnych klimatów, nic więc dziwnego, że dziś dzieła takie jak The Course Of Empire, łykam jak mannę z nieba.
9. Inter Arma – Sulphur English
Inter Arma zaserwowali nam w tym roku niezłego stonerowo-deathowego tripa. Już przy okazji poprzedniego albumu, Paradise Gallows, ich ciężka, kosmiczna muza zrobiła na mnie spore wrażenie, ale Sulphur English, czy to z obiektywnych czy subiektywnych powodów, kręcił się w moim odtwarzaczu ze zdecydowanie ponadnormatywną częstotliwością. Bramą do oswojenia tego wydawnictwa był dla mnie niemalże “przebojowy” jak na standardy tej kapeli, walcowaty Citadel, zaś trio, które tworzy wraz z następującymi po nim transowym Howling Lands i uspokajającym atmosferę Stillness stanowi jeden z najmocniejszych momentów w tegorocznym ekstremalnym metalu. Niezależnie od tego, flankujące go monumentalne utwory w postaci A Waxen Sea, Atavist’s Meridian i Sulphur English dostarczają solidnego adrenalinowego kopa w najlepszym jaskiniowo-deathowym stylu, naznaczonym charakterystycznymi dla Inter Arma sludge’owymi zwolnieniami i rozgrzewającymi wyobraźnię psychodelicznymi wtrętami. Początkowo album ten był dla mnie bardzo nieprzystępny, ale gdy już dałem mu się wciągnąć i zbudowałem w wyobraźni jego mapę, okazał się jedną z najciekawszych, a zarazem najbardziej niepokojących muzycznych podróży ostatnich lat.
8. Soen – Lotus
Na liście moich ulubionych płyt roku 2017 znalazła się Lykaia – poprzedni album progrockowców z Soen. Nic dziwnego – to była bardzo dobra płyta, ale Lotus jest lepszy. Szwedzi ponownie oparli swoje dzieło na sprawdzonych filarach – tradycyjnym już, zapożyczonym niegdyś od Toola, motorycznym, technicznym riffowaniu, pulsującej rytmice i doskonałym, charyzmatycznym partiom wokalnym. Tym razem jednak elementy te splotły się w skupionych, trzymających się spójnego, konsekwentnie wytyczonego kierunku kompozycjach, bez zbędnych meandrów. Za sprawą takich numerów jak Opponent, Lascivious, Martyrs, Covenant i Rival cała płyta ma nieco bardziej bezpośredni, drapieżny wydźwięk niż poprzednie, a jednocześnie same wymienione przed chwilą sztuki to najmocniejsze momenty w karierze Szwedów, w moim odczuciu rywalizujące jedynie z Tabula Rasa i Sectarian. Oczywiście, klasycznie, zestaw dopełniają delikatniejsze piosenki, zapewniając mu mile widzianą różnorodność i dynamikę. Najjaśniej wśród nich błyszczy tytułowa i Lunacy, choć pozostałe nie zostają mocno w tyle. Przez wiele miesięcy byłem przekonany, że Lotus wyląduje trochę wyżej w tym zestawieniu, jednak koniec końców tegoroczna konkurencja okazała się niespotykanie brutalna i zepchnęła Szwedów do drugiej piątki. Nie zmienia to faktu, że dostaliśmy od nich świetny album, wypełniony wyjątkowo uzależniającymi utworami.
7. Numenorean – Adore
Kanadyjczycy z Numenorean grają muzykę dość trudną do zaszufladkowania, choć operują głównie znajomymi, sprawdzonymi środkami wyrazu, charakterystycznymi dla melodyjnego blacka i deathu, z wyraźnymi żałobnymi ciągotami. Szkopuł polega na tym, że korzystając z tego tradycyjnego arsenału krzeszą zajebiście dobre, ociekające charakterem piosenki, które utrzymują wyśmienitą równowagę pomiędzy surową, jadowitą wściekłością, a gorzkim klimatem i ponurym pięknem. Co dla mnie niezwykle ważne, dzięki serwowanym raz po raz nośnym motywom, większość numerów z Adore niesamowicie siada w głowie, a dzięki progresywnej strukturze kompozycji, wiele miesięcy po premierze albumu, wciąż mam ochotę do nich wracać. Na dodatek cały materiał, od pierwszej do ostatniej minuty trzyma piękny flow, umiejętnie modulowany przez budujące nastrój akustyczne (w większości) miniatury wplecione pomiędzy główne dania. Coma, ze swoim wypasionym refrenem, gościła u mnie w słuchawkach przez miniony rok z niemal codzienną regularnością, aż została jedną z moich ulubionych piosenek tego okresu. Podobnie rzecz się ma z hymnowym utworem tytułowym, a także Horizon oraz Portrait of Pieces, które konsekwentnie, raz na jakiś czas kopały mi dupę motorycznym galopem i niepohamowanymi wrzaskami. Adore to zdecydowanie jazda obowiązkowa, windująca pozostający dotychczas w zupełnym podziemiu Numenorean kilka kondygnacji bliżej metalowego Olimpu.
6. Adrift – Pure
Nachwaliłem się już Pure jakiś czas temu w recenzji, którą można znaleźć tutaj (link). Kilka miesięcy i wiele odsłuchów później, wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem opiatowego post-metalu w wykonaniu Adrift – jego transowych rytmów podkreślanych grzmiącym niczym lawina gruzu basem, psychodelicznych gitarowych mazów, ultraciężkich blackowych i sludge’owych riffów i piekielnych, niepokojąco autentycznych krzyków wokalisty, splatających się w fantastycznych, na swój sposób chwytliwych kompozycjach, z rytualnym Confluence Of Fire, kopiącym dupsko Pure i ciężkim jak pociąg towarowy i takoż jadącym Mist na czele.
5. Avatarium – The Fire I Long For
Zrobili to, skubańcy. Po trzech dobrych albumach, którym zawsze jednak czegoś tam do pełni szczęścia brakowało, Post-Edlingowe Avatarium wydało na świat kompletne dzieło, w idealnych proporcjach i z bezprecedensową u nich skutecznością łączące potężnego klasycznego dooma ze stylowym analogowym hard rockiem, skąpane w seksownym, uwodzicielskim, a gdy trzeba pełnym heavy metalowego pazura głosie niesamowitej Jennie-Ann Smith. Jest to pierwszy album w historii Avatarium, którego wszystkie składowe są na najwyższym poziomie – wokal (wiadomo), warstwa instrumentalna, która od czasów elementarzowego debiutu uległa kolosalnej poprawie; skoncentrowane, zróżnicowane kompozycje (od bujającej americany Lay Me Down, poprzez grobowe doomy Voices, Rubicon, Crystal Skull i Epitaph Of Heroes, po hard rockowe, rozpędzone Shake That Demon) i tłuste, ciepłe, soczyste brzmienie (ten bęben basowy!). Znając dyskografię Szwedów podchodziłem do The Fire I Long For wprawdzie bez wahania, ale też bez szczególnej ekscytacji. Wystarczyło jednak pierwsze pół godziny w jej towarzystwie i kolejne miejsce w moim top ten 2019 zostało nieodwracalnie zaklepane.
4. Schammasch – Hearts Of No Light
Jak ja lubię takie płyty. Bez żadnych wcześniejszych spoilerów zapuściłem Hearts Of No Light w samochodzie, o świcie, na początku długiej trasy przez senne zmarznięte krajobrazy i od pierwszych dźwięków fortepianu w Winds That Pierce The Silence poczułem, że mam do czynienia z muzyką, jaka nie trafia się często – taką, która zsynchronizuje się z moim nastrojem, wciągnie mnie w swój świat i zapewni idealną ścieżkę dźwiękową dla nadchodzących godzin. Zróżnicowana, wyzwolona z gatunkowych ram paleta środków stylistycznych, z których Schammasch kleci swoje nowe dzieło jest w każdej chwili zaskakująca, a zarazem imponująco spójna i w skoncentrowany sposób budująca panującą tu tajemniczą atmosferę. Szwajcarzy stawiają najczarniejszy, choć melodyjny i urozmaicony black death, kojarzący się z Numenorean lub Emptiness (Ego Sum Omega, Quadmon’s Heir) ramię w ramię z neoklasyką i elektroniką (Innermost, Lowermost Abyss to jeden z najlepszych kawalków, jakie słyszałem w tym roku); momentami, w niewymuszony sposób mieszają w kotle gotyk (Paradigm of Beauty) z tak lubianymi w germańskich krajach neofolkowymi wpływami, a innym razem, nonszalanckim gestem serwują awangardowy odjazd, á la A Forest of Stars (Burn With Me). Cokolwiek by się jednak nie działo na Hearts Of No Light, zawsze jest to muzyka najwyższej próby, tak instrumentalnie, jak kompozycyjnie, a każdy z pomysłów sprawia wrażenie przemyślanego w kontekście całości, jest dopracowany i satysfakcjonująco opowiedziany do końca, bez wpadania w pułapkę dłużyzny. Rosnące uznanie, którym cieszy się Schammasch mniej więcej od premiery Triangle, jest w pełni zasłużone, a ja w tym roku, bez najmniejszego zawahania wskoczyłem do ich fanklubu. Hearts Of No Light to absolutny kanon ciężkiego grania.
3. Tool – Fear Inoculum
Słowo wyjaśnienia na początek: nie lubię Tool. Z małymi wyjątkami. A przynajmniej nie lubiłem dopóki nie usłyszałem Fear Inoculum. Nie usłyszałem i nie przegryzłem, bo przy pierwszym, pobieżnym kontakcie z tym krążkiem machnąłem lekceważąco ręką i wrzuciłem go do przegródki z etykietką “flaki z olejem”. Tak się jednak złożyło, że w ostatnich miesiącach, podczas długich tras za kółkiem, miałem sporo okazji do uważnego odsłuchu i zatopienia się w jej dziwacznym, hermetycznym, psychodelicznym świecie – a jest się w czym zatapiać, bo każda z zawartych tu sześciu pełnych kompozycji to oddzielna hipnotyzująca opowieść, która wciąga w nurt trwającej prawie półtorej godziny podróży przez pulsujące mrocznym pięknem pejzaże. Po zainwestowaniu w tę podróż odpowiedniej ilości uwagi zdałem sobie sprawę, że każdy jej etap, czasem pozornie jednostajny, w istocie mieni się mrowiem doskonałych muzycznych pomysłów przekutych w fascynujące wątki i pobudzające wyobraźnię aranżacje, na których rozwój artyści dają sobie nieograniczony wręcz czas, a które jednocześnie są tak dobre, że mimo ich niespiesznej ewolucji, zawsze mam ochotę na więcej. Przy tym Tool nigdy nie zapomina o tradycyjnych rockowych strukturach. Dekonstruuje je, rozplata i przeciąga przez oczka swoich rozbudowanych kompozycji, by w kluczowych momentach przypomnieć o swych korzeniach i przykuć uwagę powracającym wersem refrenu, klimatycznym motywem czy solówką, a każdy z tych elementów zawsze jest wyborny. Do tego dochodzi oczywiście głos Keenana, zasadniczo wstrzemięźliwie wręcz wykorzystywany, co pozwala mu uwypuklić kulminacyjne punkty piosenek, gdzie daje pełen popis swojej niesamowitej natchnionej charyzmy.
Imponuje mi poza tym postawa Tool. Większość weteranów komercyjnego grania, wydając świeży materiał po wielu latach w niebycie, stara się odtworzyć kluczowe elementy stylu, który przyniósł im globalne uznanie i miłość (patrz Metallica, Rammstein, Iron Maiden etc.) i w ten sposób przypomnieć fanom, że wciąż istnieją i udowodnić, że potrafią jeszcze raz rzucić na stół kawałek solidnej muzyki. Tymczasem nasi bohaterowie postanowili podejść do tematu tak, jakby przez ostatnie trzynaście lat ani na chwilę nie zniknęli ze sceny, a zatem nie musieli nic nikomu nie udowadniać, ani wygrywać za wszelką cenę niczyich względów. Zamiast tego zaproponowali słuchaczom ryzykowną, acz naturalną ewolucję swojego emploi – nagrali płytę będącą szerokim polem dla nieskrępowanego rozwoju ich unikatowej twórczej wizji, a jednocześnie płytę, która wiele osób odpycha lekceważeniem mainstreamowych kanonów, kształtujących bądź co bądź ich poprzednie, bardziej przyjazne radiu dokonania. Mimo tego Fear Inoculum jest w każdej sekundzie tak bardzo albumem Tool, emanującym kosmiczną, mantryczną atmosferą, zbudowanym na transowym, odmierzającym takty niczym szamański metronom szkielecie rytmicznym, który od wielu, wielu lat armia następców stara się skopiować, że po włączeniu losowych trzech sekund materiału nie można mieć najmniejszych wątpliwości, kto jest ich autorem. Nie wiem, czy po sukcesie Fear Inoculum zostanę Toolowym konwertytą, ale ten jeden krążek zupełnie niespodziewanie podbił moje serce i z miejsca stał się dla mnie jednym z najciekawszych dokonań muzycznych mijającej dekady.
2. Borknagar – True North
Przyszła najwyższa pora, by ta norweska ekipa wreszcie, raz na zawsze, wyrąbała sobie drogę do mojego serca. Żeby nie było żadnych wątpliwości, ich jedenastopłytowa dyskografia to, z małymi wyjątkami, pasmo spektakularnych sukcesów, ale to co zaprezentowali w minionym roku (mimo, że po premierze pierwszego singla, dość niepozornie standardowego Fire That Burns, nie bardzo się na to zanosiło) to nie zwykła wygrana. To szach mat, spalenie króla na stosie i zmiecenie szerokim gestem z szachownicy całej reszty niedobitych kmiotków. Różnica pomiędzy True North a każdą z poprzednich płyt Borknagar to piosenki, piosenki i jeszcze raz piosenki. Wprawdzie nigdy wcześniej nie było u nich problemu z efektywnym, błyskotliwym kompozytorstwem, ale tutaj trafili jackpot. Kiedy jedziesz samochodem i przy każdym numerze z krążka machasz głową i śpiewasz, coś musi być na rzeczy, a jeśli materiał, który tak działa to ciężki, wyrosły na blacku, progresywny metal, to już na pewno oznacza, że jego autorzy znaleźli muzyczne Shangri-La. Szukając czynników decydujących o sukcesie True North wskazałbym po pierwsze na najwyższej próby warstwę wokalną – jej stronę techniczną i perfekcyjne linie melodyczne – w wykonaniu duetu najlepszych skandynawskich gardłowych: ICS Vortexa i Lazara, którzy jakimś cudem, pozbawieni towarzystwa Vintersorga, wspięli się na jeszcze wyższe wyżyny niż dotychczas. Drugi kluczowy atut albumu to otwartość na łagodniejsze, bardziej melodyjne formy. Mamy tu wciąż oczywiście strzały ciężkiego kalibru, do którego Borknagar dawno już wszystkich przyzwyczaił (Thunderous, Fire That Burns, Mount Rapture, Into The White, Tidal), ale tym razem szczodrzej niż wcześniej stawkę doprawiono lżejszymi (acz niepozbawionymi metalowego zęba), nieskrępowanie przebojowymi kawałkami i to one właśnie przechylają szalę zwycięstwa i wyróżniają True North na tle katalogu grupy. Up North, Lights, Wild Father’s Heart i Voices nie są lepsze od reszty setlisty, ale są jej składnikiem X. Z ręką na sercu, jedyny element tego wydawnictwa, do którego mogę się przyczepić to pozbawiona polotu okładka, lecz uwagę tę punktuję wyłącznie po to, by podkreślić, jak bardzo True North jest bezbłędny.
1. Cult Of Luna – A Dawn To Fear
Powrót Cult Of Luna był dla mnie w tym roku fantastyczną wiadomością. Faktem jest, że po deklarowanym przez nich parę lat temu zakończeniu działalności cisza nie trwała długo. Szwedzi pokoncertowali, nagrali bardzo mocny krążek w kolaboracji z Julie Christmas, pokoncertowali ponownie, po czym postanowili, mimo wcześniejszych zapowiedzi, spłodzić nowy, w pełni własny materiał. Ich poprzedni album, Vertikal, stanął na pierwszym miejscu mojego zestawienia w 2013 roku i wciąż go uwielbiam, byłem więc cholernie ciekaw, czy A Dawn To Fear będzie miał szanse mu dorównać. Jak się okazało, oswojenie się z nim zajęło mi sporo czasu, jest on bowiem, już od pierwszych minut, mniej przystępny od swojego poprzednika. Zainwestowanie czasu w uważne przegryzienie się przez zawarte na nim niemal 80 minut post-hardocore’owo doomowego mięcha bardzo się jednak opłaciło i po kilku tygodniach każdy kolejny odsłuch odkrywał przede mną kolejne warstwy kompozycji i coraz bardziej wsiąkałem w jego ciężki, niesamowity klimat, przywodzący na myśl bezsenną tułaczkę przez niekończącą się białą noc. Z jednej strony Cult Of Luna odłożyli do szuflady znane z Vertikal wyodrębnione z muzycznego rdzenia elektroniczne plamy, co podniosło próg wejścia – A Dawn To Fear stał się przez to znacznie bardziej oszczędny w środki i surowy – z drugiej zaś skonstruowali numery w bardziej czytelny sposób i oparli je (a przynajmniej te cięższe) na najlepszych w karierze rasowych, sludge-doomowych riffach. Obrazu dopełnia oczywiście patent firmowy Cult Of Luna, czyli charakterystyczny, finezyjny i mechaniczny zarazem, rytmiczny szkielet, wsparty bardziej niż kiedykolwiek wyeksponowanym, gruchoczącym kości groovem przesterowanego basu. Muzyka Szwedów wciąż jest przy tym wybitnie “filmowa”, ale efekt ten został tym razem osiągnięty w sposób organiczny, poprzez bezszwowe wplecenie malowniczych wątków klawiszowych w tradycyjnie metalową teksturę utworów oraz globalne zabiegi kompozycyjne. Cały album płynie, zalewając falami ciężaru, które raz po raz cofają się i odsłaniają delikatniejsze, choć nie odstające od ogólnego tonu dźwiękowe przestrzenie. Idealnie sprawdza się to w Lights On The Hill, sennymi krokami pnącym się ku spektakularnej kulminacji, albo w The Fall i Nightwalkers, które skradają się niepokojąco, by po chwili przywalić wybornymi, miażdżącymi partiami. Co ciekawe, właściwie każdy z utworów bardzo dobrze sprawdza się również jako wyodrębniona całość – czy to otwierające płytę duo The Silent Man i Lay Your Head To Rest, Nightwalkers czy finałowe combo Inland Rain i The Fall posiadają wystarczający zapas tłustych kawałków – chwytających za gardło leitmotywów, miażdżących gitarowo – perkusyjnych kaskad, dobitych równie potężnymi partiami wokalnymi, żeby na własnych zasadach zasilić każde zestawienie najlepszych metalowych piosenek roku. I to jest właśnie ten ostatni element układanki, który sprawił, że A Down To Fear wylądował na pierwszym miejscu tego zestawienia. Cult of Luna nie tylko nie zawiedli moich oczekiwań, lecz po raz kolejny je przerośli, nagrywając album, który wprawdzie trzeba zdobyć, ale gdy się to już zrobi, jego zawartość powinna wystarczyć na wiele, wiele powrotów w nadchodzących latach.
Poniżej, tym razem już w całości, playlista z najlepszymi piosenkami z krążków zawartych w zestawieniu.
Z tej 20-tki, w całości poznałem tylko dwie płyty. To Tool i Avatarium. Wczoraj pierwszy raz trafiłem do ,,Irkalli,, , ale myślę, że będę gościł tutaj dużo częściej. Nie jestem władny broń Boże oceniać, ale jeśli można, co mnie urzekło, to niezwykły profesjonalizm i przepiękna polszczyzna. Jestem pewny, będę gościł tu częściej, z nadzieją na muzyczne odkrycia, i ze względu, na to, co mnie urzekło…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki za miłe słowa 🙂 Takie sygnały dają mi powera żeby pisać więcej. Mam nadzieję, że coś z tej muzyki zostanie z Tobą na dłużej!
PolubieniePolubienie
Dzisiaj odkryłem płytę z 2019 r., której w tym zestawieniu brak, a mnie postawiła do pionu. To ,,Age of Aquarius,, greckiego Villagers of Ioannina City. Fajnie byłoby przeczytać recenzję na Irkalli !
PolubieniePolubienie
Słuchałem ich ostatnio. Mieli grać koncert w Poznaniu, ale wiadomo jak jest. Na razie za mało czasu spędziłem z tą płytą, żeby coś sensownego o niej napisać, ale „momenty są”, to fakt 🙂
PolubieniePolubienie
No i jest 😉 Trochę mi zeszło, zanim wreszcie się do niej dobrałem, ale dzięki za polecenie!
PolubieniePolubienie