Gatunek: post metal / sludge
Rok: 2019
Och, jak ja lubię takie znaleziska. Jeszcze przed dwoma miesiącami nie miałem pojęcia o istnieniu Adrift. Kilka tygodni temu, podczas eksploracji odmętów internetu, mój wzrok zatrzymał się na psychodelicznej okładce ich najnowszego krążka, uderzającej wprawdzie mało metalowym, ale jakże wyróżniającym się z tłumu, koralowym kolorem. Od tamtego czasu Pure poleciał z moich głośników w całości pewnie ze dwadzieścia razy i wciąż co chwilę do niego wracam.
Post hardcore, sludge, post metal, czy jak zwał tak zwał, we wszelkich swoich odmianach, posiada ogromny potencjał. Dobrze zrobiony, potrafi zabrać słuchacza w fascynującą podróż, czy to poprzez progresywny charakter kompozycji, czy bogatą, wielowarstwową muzyczną fakturę, czerpiącą z przeróżnych, międzygatunkowych wpływów. Premierowe wydawnictwo Adrift stanowi najlepszy przykład takiego właśnie albumu – porywającego od pierwszej do ostatniej minuty, wciągającego w głębię swojego świata, jednocześnie spójnego klimatem i bogatego w środki.
Nie ma znaczenia, że to ciężka muzyka. Hiszpanom udało się napisać pięćdziesiąt minut materiału, przy którym czas mija niepostrzeżenie. Niewątpliwie jest to zasługą dynamiki i wplecenia w ten strumień nieprzystępnych dźwięków sporej ilości haczyków. Ba, Mist – drugi utwór na liście, który promował wydawnictwo, sam w sobie jest przebojową petardą (jak na swój gatunek, naturalnie). Poza nim dostajemy na przykład niesamowite, plemienne, nasuwające skojarzenia z Vacuum Entropii, choć nieskończenie bardziej organiczne, Confluence of Fire i Embers czy numer tytułowy, pachnący trochę Cult of Luna, jakkolwiek znów w zdecydowanie mniej mechanicznym wydaniu.
Instrumentalnie Pure to naprawdę kawał doskonałej roboty. Sekcja rytmiczna w składzie Daniel Chavero + Jaime Garcia niesie piosenki na szamańską, rytualistyczną modłę (patrz na przykład Confluence of Fire i The Call). Bas Chavero stanowi zresztą jeden z głównych motywów serwowanej tu dźwiękowej tekstury, śmiało idąc łeb w łeb z dwugitarowym atakiem Davida Lópeza i Jorge Garcii. Wioślarze budują soczystą ścianę dźwięku, nie stroniąc jednocześnie od zajebistych riffów (Pure), chwytliwych technicznych zagrywek (tu moim faworytem są łamańce w Mist) czy melodyjnych pejzaży. Do tego dochodzi oscylujący wokół blackowych wrzasków wokal, który bardzo dobrze wpisuje się w zadymiony, smolisty klimat kompozycji i dodaje ich najcięższym partiom jeszcze więcej adrenaliny i charakteru.
Pure nie ma słabych stron. Dla mnie to ogromne, pozytywne zaskoczenie i murowany kandydat do wysokiej pozycji w tegorocznym Top 10. Nieczęsto zdarza się tak mocne połączenie angażującej, wciągającej kompozycji, błyskotliwej techniki, jednoczesnego ciężaru i nośności. Dla takich właśnie odkryć przekopuję świat ekstremalnej muzyki i dzięki takim płytom czuję radość z bycia jej fanem. Nie pozostaje mi nic innego, jak nadrobić zaległości i zapoznać się z resztą dyskografii Hiszpanów. Ale to za godzinkę. Póki co wracam do Pure.
Jedna myśl w temacie “Recenzja: Adrift „Pure””