Panie i Panowie, Irkalla wprawdzie pogrążona jest w śpiączce, ale bez corocznego zestawienia najlepszych albumów nie mogło się obejść. Niech nikogo nie zmyli cisza na blogu – muzyka metalowa (i nie tylko) wciąż nieprzerwanie mi towarzyszy. Powiem więcej, jeśli chodzi o przyjemność słuchania, było to najlepsze dwanaście miesięcy od paru lat, a lista kandydatów do topki znacznie wykraczała poza zwyczajową pulę. Gdybym jednak miał napisać o każdym bardzo dobrym albumie, który wynotowałem w roboczej wersji tego artykułu, prawdopodobnie nie przeczytalibyście go wcześniej, niż w okolicach lutego 2024. Ostatecznie więc, po niezbędnych cięciach, zdecydowałem się zamknąć bramkę za piętnastym zawodnikiem, a efekt końcowy tak przeprowadzonej selekcji prezentuje się jak poniżej. Zapraszam do lektury, a dla chętnych, dodatkowo, do włączenia w tle spotifajowej playlisty:
***
15. Bloodbath – Survival of the Sickest:

U podstaw większości tradycyjnych gatunków metalu, leży między innymi, przy całej ich mrocznej i negatywnej otoczce, dobra zabawa. Anders Nyström, Jonas Renkse, Martin Axenrot i Nick Holmes – weterani, zaprawieni przez dekady na zaimpregnowanych potem deskach niezliczonych undergroundowych klubów, rozumieją to doskonale i pod szyldem Bloodbath dają słuchaczom właśnie to – galerię swedeathowych wałków zaraźliwych jak infekcja zmutowanym kordycepsem, uzbrojonych w arsenał grindhouse’owych riffów, obmierzłe, podane klasycznym growlem liryki o trupach, i flakach oraz potężne groovy, przy których machanie łbem i zamiatanie piórami, jak ktoś jeszcze je ma, włącza się na poziomie reakcji bezwarunkowej. Survival Of The Sickest to trzy kwadranse stylowej jazdy, sprawiającej, że apokalipsa zombie brzmi jak perspektywa zajebistej imprezy.
***
14. The Antichrist Imperium – Vol. III: Satan In His Original Glory:

The Antichrist Imperium to kolejny, po Voices, odprysk kultowego, aczkolwiek nieco dziś zapomnianego Akercocke. Przyznam się, że nie miałem przyjemności zapoznać się z pierwszymi dwoma woluminami ich dyskografii, ale trzeci spełnia wszystkie nadzieje, które można by pokładać w muzykach o tak zacnym portfolio. Ich ociekająca przegiętym, pornograficznym okultyzmem muzyka, w nieustannym tańcu łączy zaczerniony na Morbidową modłę, bezlitośnie ciężki death metal z wycieczkami w kierunku chwiejącej się w dysonansach, instrumentalnej awangardy oraz dramaturgii, znanej z twórczości przywołanych na początku tekstu składów. Dzieje się tu mnóstwo paskudnego dobra, którego fani ekstremy, ze szczególnym wskazaniem tych tęskniących za Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone, po prostu nie mogą przegapić.
***
13. Darkest Era – Wither On The Vine:

Ten album nie stoi wyżej w zestawieniu prawdopodobnie tylko dlatego, że nie zdążyłem spędzić z nim wystarczająco dużo czasu, by dobrze uleżał mi się w głowie. Niewątpliwie jednak, czekają mnie jeszcze długie godziny w jego towarzystwie. Nowy (całkiem niespodziewany zresztą, po długich latach milczenia) zestaw celtyckich trenów autorstwa Darkest Era jest bowiem przynajmniej tak dobry, jak ich dwa poprzednie wydawnictwa. Jeśli ktoś cierpi niedobór gaelickiego bluesa spod znaku starszych płyt Primordial lub Mael Mórdha, powinien wyświadczyć sobie tę przysługę i niezwłocznie odpalić Wither On The Vine.
***
12. Strigoi – Viscera:

Parę lat temu, zanim pierwszy raz usłyszałem Vallenfyre, nie podejrzewałem Grega Mackintosha o tak głębokie pokłady nihilistycznej wściekłości, przy jednoczesnym, tak wielkim upodobaniu do brutalnego metalu. Viscera to kolejna płyta w jego dorobku, na której daje upust obu tym uczuciom, i ponownie robi to w wielkim stylu, na przemian serwując ciężki jak hałda żużlu doom death i salwy iście grindcore’owego wpierdolu. Posłuchajcie Hollow, King Of All Terror, Napalm Frost albo Redeemer – satysfakcja murowana.
***
11. Venom Prison – Erebos:

Absolutnie kozacki album, perfekcyjnie łączący ciężar i melodykę klasycznego melodeathu z wściekłą, hardcorową zadziornością. Dosłownie o włos nie załapał się do pierwszej dziesiątki, co nie zmienia faktu, że strzałom takim jak Pain Of Oizys, Judges Of The Underworld i Castigated In Steel And Concrete w najmniejszym stopniu nie mogę odmówić potęgi. Pełna recenzja płyty znajduje się tutaj.
***
10. Zeal & Ardor – Zeal & Ardor

Manuel Gagneux wreszcie pokazał, że nie tylko ma unikatowy pomysł na granie, ale i umiejętności pozwalające mu pisać porządne piosenki. Po dwóch albumach z muzyką nietuzinkową, ale pozszywaną w sposób mało zjadliwy, udało mu się zaprezentować zestaw naszpikowanych haczykami, zaraźliwych numerów, które na dobre siadają w głowie. Minął niemal rok od premiery krążka, a ja wciąż nie uwolniłem się od Church Burns, Feed The Machine, Golden Liar i przynajmniej paru innych. Zgoda, Zeal & Ardor to ewidentnie muzyczna sztuczka, tym razem jednak Szwajcarowi udało się ją odpalić tak, że naprawdę zasługuje na brawa. Pełna recenzja płyty znajduje się tutaj.
***
9. Kampfar – Til Klovers Takt:

Ostatnimi czasy, do żadnej bodajże kapeli ze starej skandynawskiej, blackowej gwardii nie wracam z taką przyjemnością, jak właśnie do Kampfar. Ich muzyczne wyprawy w północną dzicz, pamiętającą dawne ludowe rytuały, łączą się z surową norweską wściekłością w proporcjach, które doskonale trafiają w moje gusta, a do tego napędza je iście koncertowa energia. Til Klovers Makt wciąga w swoją opowieść, pozostając przy tym albumem nieodparcie agresywnym i nieprzyjaznym; unika banalnych struktur, ale mnóstwem poukrywanych w piosenkach, spektakularnych motywów wynagradza jego odkrywanie. Ofidians Manifest, poprzedni krążek tej doświadczonej ekipy, kupował mnie większą niż zwykle ilością wpadających w ucho patentów. Til Klovers Makt serwuje je oszczędniej, nie dając łatwej satysfakcji, ale gdy już się go raz oswoi, trudno odłożyć go na półkę.
***
8. Candlemass – Sweet Evil Sun

Ostatnich kilka wydawnictw Candlemass pozostawiło mnie niemal zupełnie obojętnym, niewiele więc brakowało bym na premierę Sweet Evil Sun machnął ręką. Byłby to jednak poważny błąd, bo krążek ten jest najlepszym co wyszło spod pióra Leifa Edlinga i spółki od długiego czasu. Zestaw dziesięciu świeżych kompozycji zaczyna się wprawdzie dość niepozornie: Wizard Of The Vortex i numer tytułowy, choć solidne i stylowe, nie robią wiele szczególnie ciekawego. Dalej jednak dostajemy imponującą serię zajebistych piosenek, które riff za riffem i refren za kozackim refrenerm dają świeżakom piękną szkołę klasycznego grania. Angel Battle, Scandinavian Gods, Black Butterfly, Crucified i Goddess to najlepsze tradycyjne doomy jakie ostatnio słyszałem. Dodam jeszcze, że Johan Langquist, który ponad trzydzieści lat temu zaśpiewał na nieśmiertelnym Epicusie Doomicusie, a niedawno, po powrocie z artystycznego niebytu, nareszcie został pełnoprawnym członkiem kapeli, na dobre wżarł się w skład i udowodnił, że to właśnie tu jest jego miejsce – potężne partie wokalne na Sweet Evil Sun dorównują pod względem charyzmy tym z czasów Messiaha Marcolina i Roberta Lowe’a. Wspaniale jest słyszeć tych Szwedzkich weteranów w tak wybornej formie, po długim okresie poszukiwania stabilnego gruntu.
***
7. Nechochwen – Kanahwa Black

Poprzednia płyta Nechochwen zgarnęła sporo dobrej prasy, ale z tej, czy innej przyczyny nie miałem sposobności szczególnie się z nią zaprzyjaźnić. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja z Kanahwa Black. Najnowszy album duetu ze Stanów rozsiadł się wygodnie w moim sercu już przy pierwszym kontakcie i z miejsca został sklasyfikowany jako jazda obowiązkowa. Na przestrzeni siedmiu numerów ci zdeklarowani piewcy rdzennie amerykańskiej tradycji fundują słuchaczom muzyczną wyprawę w leśne ostępy i indiańskie zwyczaje. Gwóźdź programu stanowi zaprawiony folkiem, zbudowany na podkręconej, okołoblackowej pracy wioseł ekstremalny progres z okolic Agalloch i Opeth, który po mistrzowsku buduje klimat i imersję, a jednocześnie ze skautowską zwinnością unika flaków z olejem. Po pół roku słuchania, wyposażony w bezbłędny refren Kanahwa Black, zbudowany wokół fantastycznego akustycznego motywu The Murky Deep, naszpikowany zajebistymi riffami Visions, Dreams, and Signs, czy też czystej wody neofolkowy I Can Die But Once, poznaję dosłownie po jednej nutce i w najmniejszym stopniu nie mam tych kawałków dosyć.
***
6. Misthyrming – Með Hamri

Przegapiłbym premierę tego krążka, gdyby nie kolega z Twojej Starej, Co Gra Metal, który celną rekomendacją uratował mnie przed karygodnym niedopatrzeniem. Með Hamri strzela między oczy już w pierwszej sekundzie – ekstatyczne riffy z Algleymi zostały naostrzone i w połowie numerów wymieszane z black thrashowym ogniem, a w pozostałych osadzone na pogańskich pochodach, które nie zdziwiłyby na płycie Moonsorrow. W efekcie, premierowy materiał Islandczyków na przemian siecze niczym czarci bicz, lub rzuca w twarz soczystymi ochłapami krwistego mięcha, w ramach trwającej niespełna trzy kwadranse bezlitosnej, ale jakże cudownej tresury. Gdy dodamy do tego fakt, że D., T., G. i M mają masę świetnych, chwytliwych pomysłów na utwory, a jednocześnie ani na chwile nie przestają serwować słuchaczom plugawego, podziemnego brudu, dostajemy murowanego kandydata do blackowego potwora roku.
***
4. Brutus – Unison Life

Nest, poprzedni album Brutus wylądował w drugiej dziesiątce mojego podsumowania 2019 roku i od tamtego czasu wracałem do niego regularnie, gdy mój organizm cierpiał deficyt energetycznego rocka spoza otrzaskanego mainstreamu. Unison Life robi kilka kroków w kierunku bardziej refleksyjnych dźwięków, niż te, które słyszeliśmy na pierwszych dwóch krążkach kapeli. Prostsze punkowe grzanie w stylu Cemetery lub Techno częściej ustępuje miejsca emocjonalnym światłocieniom, przywodzącym na myśl choćby fenomenalne War i Sugar Dragon sprzed czterech lat. Dzięki temu, i oczywiście wciąż solidnej dawce post-hardcore’owego ognia, ciosy rozdawane przez Belgów uderzają mocniej i zostawiają trwalsze ślady, a całość jest zdecydowanie głębsza i barwniejsza niż ich wcześniejsze, i tak już przecież świetne dokonania. Wystarczyło mi zaledwie kilka sesji z albumem, by stało się jasne, że nie może zabraknąć go w tym zestawieniu. Przy okazji, nie mogę się doczekać nadchodzącego poznańskiego koncertu Brutusa, by na własne oczy zobaczyć, jakim cudem Stefanie Mannaerts udaje się łączyć zapamiętałe, punkowe łojenie garów z tak wspaniale charyzmatycznym i zniuansowanym śpiewem.
***
5. Ashenspire – Hostile Architecture

Nie uniknę szybkiego porównania Ashenspire do Imperial Triumphant. Obie te kapele grają coś, co można by nazwać miejskim eksperymentalnym metalem, z tym że, podczas gdy Nowojorczycy pławią się w degrengoladzie opływających w złoto wyższych sfer amerykańskiego kapitalizmu, szkocka ekipa wdycha azbestowe wióry na blokowiskach i w betonowych biurowcach, bratając się z niewolnikami ekonomicznych mechanizmów. Tegoroczny krążek tych pierwszych ma sporo świetnych momentów, ale jako całość nieco mnie zmęczył, natomiast chłopaki z Glasgow nie tylko spletli metalową agresję z blackowych okolic z awangardowym jazzem w oszałamiającą muzyczną miksturę, ale również skutecznie dopełnili powstały w ten sposób materiał warstwą jadowitych, rozgoryczonych liryków, wyplutych w formie autentycznie natchnionego, wściekłego, industrialno-post punkowego slamu, który może zgrzytać w uszach, a nawet wkurzać, ale nikogo nie pozostawi obojętnym. Efekt końcowy bywa trudny w odbiorze, aczkolwiek Ashenspire wprowadzili do kompozycji mnóstwo wpadających w ucho akcentów oraz rozjaśniających ponury krajobraz awangardowych smaczków (w tym smyków i dęciaków), dzięki którym, w tej dżungli prefabrykatów i kamienic czynszowych da się znaleźć drogę. Muszę powiedzieć, że Hostile Architecture przykuł moją uwagę praktycznie od pierwszych dźwięków, ale prawdopodobnie nie zostałby ze mną w kolejnych miesiącach, gdyby nie fakt, że wszystkie jego odjechane składniki tworzą świetnie zbalansowaną całość, której wizjonerstwo fascynuje, technika oszałamia, przekaz werbalny chwyta za gardło, a rozmaite chwytliwe partie, jak na przykład skrzypcowy taniec w singlowym Tragic Heroin, skradający się dżezik Plattenbau Persephone Praxis, albo rozpaczliwy finał The Law Of Asbestos tłuką się w głowie długo po tym, jak krążek przestaje się kręcić.
***
3. The Otolith – Folium Limina

SubRosa zniknęła ze sceny zanim zdążyłem na dobre wpisać ją do grona moich ulubionych zespołów, ale jej twórczość, a zwłaszcza trzeci album, More Constant Than The Gods, wracała do mojego menu raz po raz, w potrzebie klimatycznego, aczkolwiek potężnie gniotącego dźwięku. Kiedy więc trafiłem na debiut The Otolith – grupy zmontowanej przez Kim Corbray, Sarę Pendleton, Levi’ego Hannę i Andy’ego Pattersona – czworo artystów ze składu SubRosy właśnie, a uzupełnionej przez basistę Visigoth, nie mogłem nie być zaintrygowanym. I słusznie, bo okazało się, że Folium Limina, to płyta, której żaden szanujący się fan pogrzebowych rytmów w metalu, czy to tych ze sludge’owych okolic Cult Of Luna, czy też tych bardziej klasycznych, nie powinien przegapić. Sześć składających się na nią, sążnistych utworów – dojmująco ciężkich i posępnych, jak przystało na porządnego dooma, ale jednocześnie pełnych tradycyjnego piękna, zaklętego we wszechobecnych, towarzyszących riffowemu konduktowi, partiach skrzypiec i eterycznych wokali, brzmi jak przepełnione bólem i tęsknotą epitafium dla nieuchronnie pogrążającej się w mroku cywilizacji.
***
2. Messa – Close

To nie jest płyta na każdą okazję. Wymaga czasu i spokoju. Dlatego, nie znajdując odpowiedniego momentu, by się w nią zagłębić, długo krążyłem wokół niej i podgryzałem, kawałek po kawałku. Kiedy jednak udało mi się zamknąć oczy, założyć porządne słuchawki i oddać się na dobre dźwiękom sztuki Włochów, zostałem przez nie bez reszty zaczarowany. Messa czuje się dziś w swojej skórze wystarczająco komfortowo, by swobodnie zaprzęgać do utworów rozmaite wpływy, ale też pozwolić sobie na nieco większą piosenkowość, niż miało to miejsce w przypadku jej dwóch poprzednich wydawnictw. Z Suspended, Dark Horse, Rubedo i Pilgrim na czele, Close zawiera szereg doomowych perełek, obfitujących w unikatowe motywy, sięgające od jazzu po black metal, i ukoronowanych, jak zawsze, zjawiskowym śpiewem Sary Bianchi. To jednak, co wystrzeliwuje album wysoko ponad zastępy konkurencji, to umiejętnie wpleciona w tradycyjne, gatunkowe granie magia. Czerpiące z ludowych obrzędów aranżacje, wykorzystujące partie oud, dulcymeru i innych nieoczywistych instrumentów, które raz przebłyskują pośród metalowego instrumentarium, to znów, jak na przykład w Orphalese, przejmują dominującą rolę w kompozycji, malują w wyobraźni niesamowity świat, którego nie ma się ochoty opuszczać. Przyznam się, że słuchając swego czasu Belfry i Feast of Water nie byłem w stanie w pełni podzielić euforii rozentuzjazmowanej prasy, choć nie można było odmówić im potencjału, przejawiającego się w rozmaitych elementach: od otoczki i strony wizualnej tych płyt, przez brzmienie, po faktyczną muzyczną treść. Przy okazji Close, wszystkie składniki zjawiska jakim jest Messa wreszcie łączą się w bezbłędnym, spójnym i trzymającym odpowiednie tempo arcydziele.
***
Numer 1: Blind Guardian – The God Machine

Na przełomie lat 90-tych i dwutysięcznych, gdy był ze mnie jeszcze młody power metalowiec, pałałem do muzyki Guardianów wielką miłością i do oporu tłukłem ich krążki, ze szczególnym wskazaniem na część ich dyskografii od Tales From The Twilight World do Nightfall In Middle Earth. Dziś jestem stary i zblazowany, a podobne granie sporadycznie gości w moim odtwarzaczu, ale na nowy materiał ekipy Hansiego Kurscha czekam zawsze, jeżeli nie z niecierpliwością, to przynajmniej z dużym zainteresowaniem. Uważam, że ich decyzja, by przy okazji The God Machine odstawić do szafy orkiestrę symfoniczną i skoncentrować się na bezpośrednim metalowym łojeniu, była strzałem w dychę. Nie zrozumcie mnie źle – At The Edge Of Time i Beyond The Red Mirror to były świetne płyty, ale najnowsza bije je na głowę pod względem czystej skuteczności. Oczywiście, aranżacyjne bogactwo wciąż tu jest. Zwłaszcza słuchając Secrets Of The American Gods, Damnation i Life Beyond The Spheres nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że to Blind Guardian A.D. 2022, a nie zagubiony materiał z czasów Follow The Blind, aczkolwiek to galopady garów w towarzystwie zwijających się gęsto wioseł stanowią tym razem czoło natarcia i główną siłę muzyki. Przede wszystkim jednak, album zawiera zestaw doskonałych numerów, obdarzonych, przy całej swojej chwytliwości, mrowiu haczyków i arsenale refrenów sprawiających, że podświadomie szuka się w pobliżu jakiegoś smoka do ubicia, głębią kompozycyjną, do której chce się wracać. Cokolwiek by twierdziła statystyka Spotify, The God Machine był u mnie najczęściej granym krążkiem ostatnich miesięcy i na szczycie listy nie mogło być innego.