Gatunek: black metal
Rok: 2022
Niewielu kapelom powstałym u progu nowego tysiąclecia udaje się w miarę wiernie szerzyć stylistyczną spuściznę najważniejszych blackmetalowych hord z pierwszej połowy lat 90., a jednocześnie święcić jako takie sukcesy komercyjne wśród XXI-wiecznej publiki, coraz mniej przychylnej gatunkowej ortodoksji. Bastion okupują tytani drugiej fali, pokroju Mayhem, Marduk albo Satyricon, a młode pokolenie skłania się raczej ku przełamanym wariantom nurtu, wszelkiego rodzaju post-, atmo-, disso-, lub sludge-blackom. Szwedzki Watain (podobnie jak np. 1349) ma na tyle wyczucia w kwestii balansu między żelazną tradycją i bezkompromisowym stylem, a przebojowością i nowoczesnym gwiazdorstwem, że, mimo niewielkich potknięć, wciąż cieszy się sporym szacunkiem tak fanów starej szkoły, jak i nabijanej ćwiekami młodzieży. Jeśli chodzi o mnie, to gdy mam ochotę na porcję wysokobudżetowej, relatywnie łatwo przyswajalnej, ale jednocześnie możliwie prawilnej rzeźni ku czci rogatego, z dużą satysfakcją daję się posiekać Sworn To The Dark, Lawless Darkness albo Trident Wolf Eclipse.
W 2013 roku, przy okazji The Wild Hunt, Erik Danielsson i spółka zaliczyli eksperyment z (ździebko) łagodniejszą, bardziej podniosłą i epicką formułą, co wizerunkowo nie wyszło im na zdrowie. Szczęśliwie, ich kolejny album całkiem nieźle rekompensował niesmak choćby po zmieszanym z błotem przez słuchaczy numerze They Rode On, napierdalając aż miło nawałnicą garów i siekącymi gitarami. Wypuszczony na świat po czteroletniej przerwie wydawniczej The Agony & Ecstasy Of Watain w pewnym sensie łączy charakterystyczne cechy obu poprzednich płyt. Z jednej strony potrafi solidnie przywalić klasyczną, uzbrojoną w piekielny riff i blast blackową rzeźnią, z drugiej zaś nie boi się tej rzeźni urozmaicić nieortodoksyjnymi zabiegami kompozycyjnymi, tudzież zaserwować utwór, lub dwa, których całokształt wyłamuje się z tradycyjnego anturażu.

Moją szczególną uwagę zwróciła wyraźna różnica produkcyjna pomiędzy premierowym materiałem, a wcześniejszymi dziełami Szwedów. Panowie na okoliczność masteringu nowej muzyki wrócili do studia Panic Room, gdzie wysmażone zostało głośne, niemal blockbusterowe brzmienie, zdecydowanie odmienne od piwnicznego klimatu The Wild Hunt i Trident Wolf Eclipse. Ta zmiana podejścia może na papierze nie wydawać się kluczowa, ale w rzeczywistości definiuje całość odbioru ich muzyki. Watain, publikujący obecnie pod banderą Nuclear Blast – tytana metalowego biznesu – brzmi jak gwiazda największego (jak na tę scenę) komercyjnego formatu, co niekoniecznie stanowi jego atut. Muszę powiedzieć, że brakuje na The Agony… tej nihilistycznej, plugawej atmosfery obmierzłego drugofalowego blacku, która cechuje ich poprzednie krążki.
Gdy zaakceptuje się komercyjny lifting Watainowej produkcji, dalej jest już z górki. W zakresie piosenkopisarstwa, The Agony And Ecstasy Of Watain robi bowiem (w większości) zajebistą robotę. Stawkę otwiera szybki i wściekły, nasuwający skojarzenia z współczesnym Mardukiem Ecstasies In Night Infinite. Przez cztery minuty, w karabinowym tempie, przy akompaniamencie huraganu garów i klasycznie czarnometalowych, acz zaczepnie podkręconych leadów, Erik Danielsson wypluwa kolejne bluzgające kwasem frazy i tylko w końcówce zmienia się nieznacznie kierunek natarcia, uświadamiając słuchaczom, że mają do czynienia z kreatywną hordą, która nie straciła kompozytorskich ambicji. Kolejny na liście, The Howling, niczym coś z Lawless Darkness, skutecznie miesza rasowe blackowe piekło z epickimi melodiami, dzięki czemu, pozostając satysfakcjonująco ciężkim i paskudnym, wygrywa palmę pierwszeństwa w wyścigu do hitowych playlist. Pod koniec krążka znajdziemy najbardziej bezpośredni i bezlitosny numer w stawce, czyli jakże trafnie i klasycznie zatytułowany, Funeral Winter. Dla fanów bezpardonowej skandynawskiej rozpierduchy będzie to najjaśniejszy moment albumu – pięknie rozkręcony blitzkrieg w wionącej lodowatym wichrem krainie Immortal, Darkthrone i im podobnych. Nic czego nie słyszeliśmy już dziesiątki razy, ale nadal cieszy jak cholera i sprawia, że ręka aż świerzbi, by wrzucić zapałkę do jakiegoś małego przybytku bożego.
Dla odmiany, jak wspomniałem na początku, w kilku pozostałych kawałkach Watain robi krok w bok od prostych i bezpośrednich rozwiązań, pozwala sobie zdjąć nogę z gazu i przełamać nieco ich materię, choć nie ma tu oczywiście mowy o jakimś szczególnym bluźnierstwie przeciwko gatunkowej czystości, czy też fantazyjnej progresji. Black Cunt, po krótkim wstępnym natarciu, rozgałęzia się w teatralnych pochodach, updabniających go do stylu Cradle Of Filth. Leper’s Grace miesza w kotle zaskakująco dużo patentów, zestawiając z tradycyjnymi eksplozjami furii wirujące gitarowe przejścia, upiorne walczyki a là Dissection, a nawet segment bitewnego marszu, i wszystko to pięknie śmiga, dzięki zwięzłości utworu i jego, w ogólnym rozrachunku, piosenkowej strukturze. Radykalniejsze odstępstwa od formuły skondensowanego naporu stanowią Serimosa i Before The Cataclysm. Pierwszy z nich, przywodzący na myśl wolniejsze numery ze świeższego repertuaru Dark Fortress, jest najsłabszym punktem płyty. Być może, gdyby zlokalizować go przy końcu stawki, udałoby mu się prześliznąć, ale ustawiony na pozycji numer 3, ze swoim wlokącym się tempem i dość banalną, kołyszącą się melodyką, skutecznie zabija pęd muzyki i za każdym razem słuchając The Agony & Ecstasy Of Watain, mam ochotę go pominąć. Drugi radzi sobie na szczęście zdecydowanie lepiej – jest dłuższy, ale obfituje w progresywne zmiany tempa i klimatu, plus zdarza mu się ostro dołożyć do pieca, dzięki czemu utrzymuje interesującą dynamikę.
Na koniec zostawiłem sobie najśmielszy eksperyment chłopaków z Uppsali, czyli wzbogacony gościnnym występem znanej z nieistniejącego już okult-rockowego The Devil’s Blood Faridy Lemouchi, We Remain. Możliwe, że fani Watain, którzy cierpieli torsje słuchając swego czasu imitującej manierę Leonarda Cohena wikińskiej ballady They Rode On, z miejsca go skreślą, ale dla mnie stanowi on całkiem udaną niespodziankę. Dotyczy to zwłaszcza pierwszej połowy piosenki, w której sączy się ona w balladowym tempie, skąpana w neofolkowej atmosferze i czarująca fenomenalnym, natchnionym śpiewem wokalistki. Owszem, gdy do gry wracają rzężące gitary, a Danielsson z powrotem łapie za mikrofon, klimat odrobinę siada, a patos staje się nieco komiczny, ale koniec końców i tak jest to ciekawy akcent w krajobrazie albumu, przydający mu indywidualnego charakteru.
Spędziłem w towarzystwie The Agony & Ecstasy Of Watain kilka miesięcy, wracając do niego regularnie w pewnych odstępach czasu, i ciągle bardzo dobrze mi się go słucha. Czy jest lepszy niż Trident Wolf Eclipse albo Lawless Darkness? Trudno powiedzieć. Jest inny, barwniejszy i dojrzalszy, ale za to jakby bardziej ustawiony, mniej autentyczny. Tak jak napisałem, zgrzyta mi jego nieorganiczne, pozbawione dynamiki brzmienie i jedna – dwie niewielkie mielizny kompozycyjne, ale zawarta na nim ilość porządnego, nowoczesnego blacka, poukładanego w zabójcze, szarpiące mięcho numery, z powodzeniem wynagradza te niedostatki. Podobnie jak ich rodacy z Marduk na kilku ostatnich albumach, Watain potrafi kombinować i urozmaicać swoje kompozycje w sposób naturalny, dzięki czemu unika wtórności, pozostając przy tym radykalnym i brutalnym. Ameryki panowie wprawdzie nie odkrywają, ale trudno mieć im to za złe. W rosnącym natłoku wszelkiej maści eksperymentatorów, łączących czarny metal z każdym możliwym gatunkiem muzyki w pogoni za świeżymi trendami, dobrze od czasu do czasu przywalić sobie w łeb, w imię diabła, nabijanym ćwiekami czarnym kafarem ze sprawdzonej skandynawskiej fabryki.
Werdykt: 4/5
