Gatunek: groove metal, industrial metal
Rok: 2021
Lata dwutysięczne upłynęły Fear Factory pod znakiem rozpadów, reunionów, roszad na liście płac oraz burzliwych sporów sądowych. No cóż, biznes to biznes. już dawno Dino mówił w wywiadach, że dla dobra zespołu on i Burton muszą przepracowywać różne ciężkie kryzysy i generalnie nie jest im łatwo. Taki los wielu kapel, nie tylko Fabryki Strachu, ale akurat ten skład leży blisko mojego serca odkąd zacząłem słuchać metalu, trochę żałuję więc, że gdzieś w okolicach Digimortal entropia na dobre wbiła w nich pazury i wszystko zaczęło im się psuć, prowadząc do dzisiejszego, definitywnego (jeśli wierzyć żarliwym zapewnieniom) końca współpracy tandemu Cazares – Bell.
Prawdę mówiąc, dawne zawirowania personalne dobrze robiły kreatywności zespołu. Stworzony w okresie bez Dino Archetype jest jednym z moich ulubionych albumów w ich karierze, dziwnie melodyjne, folgujące gotycko rockowym tendencjom Burtona Transgression również miało kilka wyróżniających się, fajnych momentów, później zaś za garami wylądował kultowy bębniarz – Gene Hoglan, co z kolei dodało przyjemnego tonażu Mechanize i otworzyło ciekawe widoki na przyszłość. Jak się jednak okazało, była to jednorazowa przygoda i kolejne dwie płyty wyszły już czysto spod pióra historycznego duetu. The Industrialist stanowił, na dobre i na złe, radykalny w swej wierności powrót do formuły Demanufacture, z automatyczną perkusją naśladującą styl Raymonda Herrery i riffami sklonowanymi z tamtego kultowego albumu, skąpany w zimnej, odczłowieczonej industrialnej atmosferze. Obecnie, mimo pierwotnego narzekania, lubię do niego wracać, mimo wtórności i innych bolączek. Inaczej niestety sprawa ma się z Genexus, o którym najlepsze co mogę powiedzieć, to że został nagrany w szeroko pojętym stylu Fear Factory, lecz bez jakiejkolwiek przewodniej wizji, czy wyrazistych pomysłów. Łatwo zakładać, że taki stan rzeczy stanowił wynik kiepskiej kondycji relacji międzyludzkich w składzie zespołu, czyli warunków, siłą rzeczy towarzyszących również powstaniu tegorocznego Aggression Continuum.
Na najnowszym wydawnictwie znajdziemy oczywiście obowiązkowe składniki stylu kapeli, utrzymane na poziomie ogółu jej twórczości z ostatnich dwóch dekad, a kolejnym pozycjom na liście nie sposób odmówić standardowej skuteczności. Cazares sypie zaczerpniętymi z fabrycznego podręcznika karabinowymi riffami, stanowiącymi dobry podkład do headbangingu lub srogiego młócenia łapą na wyimaginowanym wiośle, podczas gdy Burton C. Bell szarpie bębenki wściekłym krzykiem, by po chwili uspokoić sytuację i zawalczyć o co delikatniejszych konsumentów chwytliwymi melodiami. Pozostaje przy tym charyzmatyczny jak zawsze. Obsługujący perkusję Mike Heller po raz wtóry, po Genexus, z powodzeniem wpisuje się w tradycję mechanicznych rytmów, zapoczątkowaną przed laty przez Raymonda Herrerę, plasując się gdzieś pomiędzy żywym, gęstym naporem Hoglana z Mechanize i zimnym ostrzałem automatu z The Industrialist. Słowem, jest to ta sama maszyneria, która od lat, w duchu futurystycznej rebelii, z nieubłaganą konsekwencją wbija fanów w glebę precyzyjnymi mechanicznymi ciosami. Fear Factory ewidentnie nie sili się na stylistyczne poszukiwania – niemalże każdą zagrywkę z Aggression Continuum słyszeliśmy już wielokrotnie w przeszłości. Wydaje się to zrozumiałe, ponieważ w świetle sporów i problemów personelowo-prawnych, nie mówiąc o trudnych realiach covidowych, Dino Cazares mógł nie mieć warunków, by koncentrować się na ewolucji, a raczej na przetrwaniu pod dotychczasową banderą i utrzymaniu kapeli przy życiu.
Jeśli miałbym doszukiwać się jakichś wyróżników Aggression Continuum, wskazałbym na pewną modyfikację kursu w kluczowej dla mikstury Fabryki warstwie elektronicznych efektów. Otóż nabrały one miejscami bardziej filmowego, symfonicznego wyrazu, co przydało kilku piosenkom (zwłaszcza singlowemu Recode) epickiej pompy, ale tym samym sprawiło, że ta i tak już niebezpiecznie komercyjna muzyka, dostała niezbyt potrzebnego glukozowego kopa. Osobiście zdecydowanie wolę ponure industrialne plamy z przeszłości, do jakich Amerykanie wrócili na chwilę przy okazji wspomnianego The Industrialist.
Choć wrażenie obcowania z czymś co już było, i to wiele razy, towarzyszy odsłuchowi albumu od pierwszej do ostatniej minuty, ma on swoje mocne punkty. Fajnie wypada Recode, zdecydowanie najbardziej zaraźliwy numer w stawce, o rytmicznych, nabijanych stalowym kafarem zwrotkach i szybującym, motywacyjnym refrenie à la Descent, zaśpiewanym w starym, dobrym Bellowskim stylu. Przewrotnie, podoba mi się też najlżejszy na liście, Monolith, w którym Burton daje upust rockowym ciągotom, a końcówka zaskakuje gościnnym melodyjnym solem. Dla odmiany, z cięższej kategorii, nieźle sprawdza się oparty o połamaną Meshuggową rytmikę Collapse, z oszczędnie dozowanymi czystymi wokalami, a przypominający Digimortal i Obsolete Disruptor wywołuje lekkie uczucie nostalgii za beztroskimi, nu-metalowymi czasami liceum.
Pozostałe kompozycje wlatują jednym uchem, a wylatują drugim, w pochodzie znajomych groove’ów i ładnych, aczkolwiek wymiennych melodii. Niestety, podobnie jak na Genexus, w paru miejscach Amerykanie zaliczają tu aranżacyjne wpadki. Naprawdę trudno mi zrozumieć, jaki nastrój zamierzali osiągnąć choćby w numerze tytułowym i Cognitive Dissonance, gdzie brutalny industrialny łomot kontrują dziwnie radosne, skaczące przypadkowo po skali linie melodyczne śpiewu, albo w refrenie Fuel Injected Suicide Machine, którego cukierkową tonację podkreślają klawiszowe atrakcje przypominające wigilijne dzwoneczki, gdy tymczasem tekst traktuje o nihilistycznej nienawiści, pogardzie i żądzy krwi. Słuchając tych kawałków tęsknię za czasami Pisschrist i Zero Signal, gdzie od wokali, skądinąd również melodyjnych i wpadających w ucho, wionęło zimną, apokaliptyczną grozą.
Podobnie jak Genexus, Aggression Continuum nie iskrzy; brakuje mu świeżej inspiracji i kreatywnej chemii między artystami. Ot, jest to kolejne wydawnictwo w dyskografii Amerykanów, kontynuujące bez zwrotów akcji kierunek obrany parę (naście) lat temu, owszem, wyprodukowane nowocześnie, z przepychem, i zawierające parę kawałków do wrzucenia na samochodową składankę, ale całościowo nie wnoszące nic ciekawego do tematu. Z drugiej strony pozwala ono Dino Cazaresowi utrzymać się na scenie i stanowi godne pożegnanie Burtona C. Bella z szyldem Fear Factory. Jeśli ktoś słuchał ich przez ostatnia dekadę i wciąż ich lubi (a mimo sztampy jest to możliwe, bo porządnie robią swoją robotę) to najnowszy krążek raczej go nie rozczaruje i może po niego sięgnąć, nawet jeśli przegrywa pod względem jakości z Mechanize i The Industrialist. Ci zaś, którzy w minionych latach kręcili nosem na dokonania ekipy z Los Angeles, nie znajdą tu powodów do zmiany nastawienia. Ja po paru miesiącach od premiery z przyjemnością wracam do kilku wybranych fragmentów Aggression Continuum, resztę pomijam bez żalu.
Werdykt: 3/5
