Gatunek: black metal / grindcore
Rok: 2020
Nie włącza się nowej płyty Anaal Nathrakh w poszukiwaniu finezji, czy artystycznego wyrafinowania. Włącza się ją po to, by spuścić sobie siarczysty łomot i utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko wkrótce trafi jasny szlag i nie ma ratunku dla naszej rozpieszczonej zachodniej cywilizacji. Biorąc pod uwagę nękające nas globalne turbulencje można powiedzieć, że dawno nie było okoliczności tak sprzyjających odbiorowi sztuki tych apokaliptycznych, angielskich maniaków, jak dziś. Mimo, że od półtorej dekady niemalże nie drgnęli na swojej obwarowanej, stylistycznej pozycji, u schyłku roku 2020, z pozbawionymi złudzeń co do ludzkiej rasy tekstami i muzyką, która przy odpowiednim natężeniu decybeli dosłownie odrywa mięso od kości, Mick Kenney i Dave Hunt okazują się właściwymi ludźmi, na właściwym stanowisku.
Już po pierwszej sekundzie otwierającego stawkę kawałka tytułowego staje się jasne, że Anaal Nathrakh to wciąż ten sam, stary, dobry Anaal Nathrakh, łączący w niepodrabialnym stylu chamski grindcore’owy wkurw, smolistą blackową ciemność, odczłowieczoną industrialną aurę oraz szybujące, bezpardonowo chwytliwe i patetyczne melodie. Jak zapewne większość zainteresowanych się spodziewała, zwłaszcza usłyszawszy promujące nowy materiał single, w stosunku do czterech, pięciu poprzednich albumów Brytyjczyków, niewiele się na Endarkenment zmieniło. Właściwie jedyną ewolucję, a może de-ewolucję, którą tu odnotowałem stanowi rezygnacja z wprowadzonych gdzieś na etapie Vanitas czy Desideratum, bardziej prominentnych aggrotechowych sampli. Chłopaki powrócili do wbijania nam przekazu w łeb metodą sprowadzającą się, w swej istocie, do lawiny brutalnych riffów i łojącego z subtelnością młota pneumatycznego automatu perkusyjnego. Trochę szkoda, bo elektroniczne wycieczki w takim na przykład The One Thing Needful, stanowiły swego czasu naprawdę ciekawy smaczek.

Kiedy operuje się w ramach tak ogranej formuły, warunkiem sukcesu jest umiejętność rzucenia na stół dobrze skomponowanych numerów. Anaale nigdy nie mieli z tym szczególnego problemu, a że zarazem nie przejawiają skłonności do naprawiania tego, co nie zepsute, Endarkenment staje na wysokości zadania nie gorzej, niż jakiekolwiek z ich wcześniejszych dokonań. Pomimo braku generalnych zmian, panowie nie zapominają wprowadzić na przestrzeni albumu pewnych, mile widzianych, urozmaiceń. Znajduje się tu na przykład kilka wybitnie gothenburskich patentów wioślarskich, których nie powstydziłyby się gwiazdy pokroju Michaela Amotta albo Niklasa Sundina – posłuchajcie na przykład refrenów Libidinous i Singularity, lub spróbujcie nie machać głowami do zabójczych groove’ów Feeding The Death Machine – osobiście, momentalnie przeniosłem się do czasów, gdy w moich słuchawkach rządził Doomsday Machine. Odbiorców odczuwających, po otwierającym album, czteroutworowym, hiciorowym kombo, niedosyt szaleństwa, ucieszyć może adekwatnie zatytułowany Beyond Words, gdzie Hunt i Kenney zapominają o wszelkich hamulcach, wyrzucają przekaz werbalny do kosza i serwują słuchaczom okraszony niemożliwymi do odcyfrowania, obłąkańczymi wrzaskami, grindcore’owy młyn. Stawkę zamyka natomiast epicki, jak na standardy Anaal Nathrakh, Requiem, który, za sprawą podniosłej atmosfery, gitarowego zdobnictwa i symfonicznych podbitek, skontrastowanych z obowiązkową rzeźnią, może nasunąć skojarzenia z co cięższymi reprezentantami symfonicznego blacku, lub numerami Fleshgod Apocalypse. Powyższe rozwiązania aranżacyjne nie stanowią wprawdzie novum w repertuarze Anglików, ale zwyczajowo przydają ich muzyce wystarczającej różnorodności, by dało się odróżnić od siebie poszczególne kompozycje, nie tylko na podstawie linii melodycznych w refrenach.
Jeśli o nie zaś chodzi – te sławetne Nathrakhowe czyste wokale – to można ich nie znosić, ale jeśli ktoś, z zasady, słysząc je, nie rzuca taboretami niczym Fletcher w Whiplashu, to wie, że w przypadku naszych bohaterów, zawsze są one przynajmniej dobrze napisane, nawet jeśli na przestrzeni lat zdążyły się zrobić niepokojąco przewidywalne. Na Endarkenment nie tylko jest ich nieco więcej niż dotychczas, lecz są jeszcze bardziej efektowne. Huntowi, rzekomo za sprawą domowych ćwiczeń w trakcie lockdownu, udało się wykręcić naprawdę fenomenalne melodie i haczyki, których zajebistością można by obdarować połowę dotychczasowej dyskografii kapeli. Żadnym sposobem nie potrafię uwolnić się od refrenów The Age Of Starlight Ends, Endarkenment i Create Art, Though The World May Perish, a przewrotne połączenie ich przystępności z makabrycznym charakterem reszty dźwiękowej masy, choć już nie zaskakuje, wciąż nie przestaje mnie cieszyć. Nieodmiennie uważam też, że za sprawą czytelności tych fragmentów oraz charyzmy Dave’a Hunta w ogóle, przesłanie utworów Anaal Nathrakh razi bardziej bezpośrednio i zostawia trwalszy ślad w świadomości, niż ma to w miejsce w przypadku muzyki, której lirycznego sensu nie uchwycimy inaczej, niż sięgając do książeczki z tekstami.
Nie jest mi łatwo ocenić Endarkenment. Zdaję sobie sprawę, że w kontekście Anaal Nathrakh, od paru lat możemy mówić o stagnacji, co z reguły powinno stanowić spory minus. Duet nie czuje najwyraźniej potrzeby eksperymentowania ze swoją formułą, rzucając publice w twarz, raz za razem, krwistą jatkę o bardzo podobnym smaku i konsystencji, a efekt jego prac można przewidzieć na długo przed premierą. Co z tego jednak, skoro robi to z niesłabnącą pasją, a dodatkowo, tradycyjnie już, jest to mięcho wysokiej jakości, sprawdzone i, co ważne, w tej konkretnej wariacji, praktycznie niemożliwe do uzyskania z innego źródła? Dotychczasowe kilkanaście sesji z albumem, mimo deficytu prawdziwej ekscytacji, sprawiło mi masę katastroficznej radochy, swego rodzaju Schadenfreude, skierowanej przeciwko nam samym, jako gatunkowi, nie mówiąc o nieobcej żadnemu metalowcowi masochistycznej przyjemności, płynącej z katowania się podkręconym na cały regulator, wysokooktanowym łomotem. Nawet jeśli za rok nie będę potrafił znaleźć precyzyjnego powodu, by włożyć do odtwarzacza akurat Endarkenment, a nie, dajmy na to, The Whole Of The Law, od kilku tygodni jest to jeden z częściej słuchanych przeze mnie krążków, a moja sympatia do jego twórców nie słabnie.
Werdykt: 3,5/5

Jedna myśl w temacie “Recenzja: Anaal Nathrakh „EndarkenmenT””