Gatunek: power metal / hard rock
Rok: 2020
Czy ktoś na sali ma ochotę na kawał dobrze zrobionego, radosnego power metalu? Tylko ostrzegam: lukier będzie lał się wiadrami… Parę tygodni temu trafiłem na szwedzką kapelę Dynazty. Mimo, że grają już od ponad dekady, nie miałem z nią nigdy wcześniej do czynienia i to, że postanowiłem sprawdzić ich najnowsze dzieło, The Dark Delight, to czysty przypadek. Wystarczyło jednak dosłownie trzydzieści sekund otwierającego album Presence Of Mind, z jego niemożliwie bujającym rytmem i refrenem rozmiarów Koloseum, aby stało się jasne, że ci panowie wiedzą dokładnie jak robić taką muzykę, a swój know-how bezlitośnie wykorzystują, by rzucić nas na pożarcie stadu wgryzających się w mózg hiciorów, depczących nasze poczucie siary i rozrywających na strzępy ewentualne wyrafinowane gusta.
Dynazty przez niemal godzinę, bez żenady, karmi nas swoim power metalowym tortem, inspirowanym przepisami dawnych i nowych mistrzów hiperprzebojowego grania, takich jak Stratovarius, Hammerfall czy Battle Beast, podlwając go spuszczoną ze smyczy klawiszową pompą á la Sabaton i doprawiając, dla zrównoważenia smaku, szczyptą emocjonalnego mroku, w duchu Kamelot lub Evergrey. W normalnych warunkach taka dawka sacharozy byłaby dla mnie trudna do przyjęcia, ale z każdej sekundy The Dark Delight bije tak wielka radość grania, poparta dodatkowo niesamowitym uchem do melodii i masą fajnych, charakterystycznych pomysłów, że zaskakująco trudno mi się od tych dźwięków uwolnić.
Moimi fawortami są cztery otwierające album strzały: Presence Of Mind, Paradise Of The Architect, The Black i From Sound to Silence, każdy odsłaniający nieco inne oblicze zespołu – od stadionowo-rockowego, przez tradycyjnie powerowe, po cięższe i odrobinę bardziej złowrogie. To oczywiście nie jedyne porządne piosenki jakie znajdziemy na płycie. Zasilające jej drugą połowę Threading The Needle, The Man And The Elements i Apex potrafią równie skutecznie skopać spragniony heavy metalowych killerów tyłek. Dzięki charyzmie i genialnemu, klasycznemu głosowi frontmana, nawet potencjalnie ryzykowny manewr czyli wolniejszy, lekko balladowy Hologram, broni się całkiem nieźle.
Właściwie jedyne momenty, w których chłopaki przeginają pałę i naprawdę tracą równowagę w tym swoim balecie na krawędzi kiczu, to jadący na klawiszowym motywie, rodem z podstawówkowej dyskoteki w 1992 roku, Heartless Madness oraz czerpiący najgorsze wzorce z tandetnego arena rocka z lat 80. Waterfall, o banalnej rytmice, dobitej okropnym elektronicznym klaskaniem. Po pierwsze jednak, kawałki te giną w tłumie, a po drugie mam dziwne przeczucie, że właśnie za sprawą swojej absolutnej bezwstydności, zdobędą przynajmniej kilku amatorów.

The Dark Delight to idealnie skrojony imprezowy heavy metal. Rzadko sięgam po takie granie, ale pośród różnych, w miarę świeżych wydawnictw o podobnym charakterze, trudno byłoby mi wskazać coś lepszego. W kategorii przebojowości, różnorodności pomysłów oraz charyzmy, chłopaki z Dynazty zdecydowanie zasługują na piątki, z góry na dół. Oczywiście, jak to często z taką muzyką bywa, gwarantuje ona natychmiastową, choć raczej płytką satysfakcję i niezależnie od tego, że teraz w kółko odśpiewuję w myślach refren Presence Of Mind, a nawet, o zgrozo!, Heartless Madness, za rok niekoniecznie przyjdzie mi do głowy, by do nich wrócić. Jeśli jednak ktoś pisze się na godzinkę, albo dwie, beztroskiej zabawy, śpiewania i wymachiwania piórami i gotów jest z dobrodziejstwem inwentarza wziąć cały ten kiczowaty, power metalowy jarmark, zdecydowanie trafił pod właściwy adres i na pewno wyjdzie ze spotkania z Dynazty szczęśliwy.
Werdykt: W zależności od nastawienia, od 3 do 5!