Jak lepiej zacząć tydzień, niż od uzupełnienia playlist premierowymi kawałkami, którymi w ciągu ostatnich dni uraczyły nas nasze ulubione kapele? No dobra, pewnie znalazłbym parę innych sposobów na umilenie sobie poniedziałkowego popołudnia, ale nikt nie powie mi, że krótka sesja z pachnącym świeżością metalem jest kiepską opcją. Skoro mamy to już ustalone, zapraszam do nowej Kolejki Do Grania – kolumny najbliższej tradycyjnym niusom, jaką można znaleźć na Irkalli.
1. Enslaved – Homebound
Nowe wieści z obozu Bjørnsona, Kjellsona i Isdala zapowiadają zazwyczaj nadejście zajebistej muzyki, a tak się składa, że Norwegowie w ubiegły piątek puścili w obieg świeżutką piosenkę. Czas więc nadstawić uszu. Homebound to klasyczny, balansujący między progresją, a melodyjnym blackiem XXI-wieczny Enslaved, choć z odrobinę większą zawartością skandynawskiego naporu, i nieporównanie bardziej organicznym brzmieniem, niż mocno progowe i dość kliniczne piosenki z E i In Times. Pole do popisu dostaje tu nowy „czysty” śpiewak, czyli zasiadający jednocześnie za garami i mikrofonem Iver Sandøy. Jego partie kojarzą mi się z czyściochami Loïca Rossettiego z The Ocean. Są z jednej strony mocniejsze, mniej eteryczne, niż te, do których przyzwyczaił nas Herbrand Larsen, z drugiej jednak wydają się nieco mniej charakterystyczne. Ale bez przesady – gość zdecydowanie daje radę, a przedsmak zapowiadanego na jesień Utgard, jako całość prezentuje się bardzo zacnie i do czasu premiery pełnego albumu na pewno jeszcze wiele razy popłynie z głośników.
2. Falconer – Desert Dreams
Pozostajemy w nordyckich klimatach, tyle że dorzucamy do menu deskę serów. Falconer zamierza 26 czerwca uraczyć nas świeżym pakietem powerowych hymnów, w swoim własnym niepowtarzalnym stylu. Po usłyszeniu bezwstydnie rozgalopowanego Desert Dreams fani wyszczerzą zęby w uśmiechu, zaś ci, co tej ekipy nie znoszą, będą swoimi zgrzytać tak samo jak zawsze. Słowem – w Mjölby bez zmian. Dla mnie to w porządku, bo składniki, które mnie kiedyś kupiły, czyli zaprawiona folkiem, ale jednocześnie tradycyjnie heavymetalowa melodyka, a przede wszystkim fantastyczne minstrelskie melodie wokalne w wykonaniu Mathiasa Blada, wciąż pozostają na miejscu.
3. Inter Arma – Southern Man (oryg. Neil Young)
Inter Arma, po zajebistym Sulphur English, zaplanowali mały skok w bok w postaci albumu z przeróbkami. Na zaostrzenie apetytu dostaliśmy właśnie Southern Man, i, cholera, jak normalnie nie słucham coverów zbyt chętnie, tak ten, a zwłaszcza zinterpretowana przez chłopaków gigantyczna solówa w jego środku, z piękną harmonią á la Potomac, robi niesamowitą robotę. Poza tym to jeden z tych kawałków, które nie naśladują bez sensu oryginału, nuta po nucie, ale wyciągają z niego kluczowe składniki (w tym przypadku melancholijną, bluesową melodykę i gitarowe improwizacje) i przekładają je na język z innej bajki. Premiera Garbers Days Revisited będzie miała miejsce 10 lipca.
4. Gaerea – Null
Portugalczycy narobili trochę szumu swoim debiutanckim albumem, Unsettling Whispers, a teraz, po krótkiej przerwie, zmajstrowali mu następcę. Premiera Limbo zaplanowana jest na 24 lipca. Puszczony wyprzedzająco w eter Null to smolisty ochłap eksploratorskiej ekstremy, krzyżujący muskularny black death o teatralnym, demonicznym obliczu w stylu Behemotha, z melodyjnym, Mglistym riffowaniem oraz zauważalną domieszką post-blackowego płaczu i zgrzytania zębów. Wprawdzie nie zanosi się, żeby Gaerea miała szanse dostać u mnie notowania takie, jak niedawno Schammasch, Numenorean i Krater, ale to bardzo solidne, bluźniercze granie, więc na pewno dam im szansę, albo kilka.
5. Judicator – Tomorrow’s Sun
Czy ktoś pamięta jeszcze o takim nurcie jak europejski power? O klasycznym, nerdowskim, robionym na poważnie power metalu o wojownikach, demonach i międzygwiezdnych podróżach? W zasadzie, większość tworzących go legendarnych składów wciąż istnieje i nagrywa (premiera nowego Grave Diggera za pasem), ale czy ktoś jeszcze, naprawdę ich słucha? Wygląda na to, że słuchają go chłopaki z Judicator, bo już od prawie dekady częstują fanów taką właśnie muzyką i, sądząc po internetowych doniesieniach, robią to całkiem nieźle. Osobiście nie miałem z nimi wcześniej do czynienia, ale Tomorrow’s Sun potwierdza docierające do mnie pogłoski – to porządny, najeżony riffami i opatrzony świetnymi wokalami hymn, jakiego nie powstydziliby się Guardiani w pierwszej fazie swej kariery. Dodatkowo wyprodukowany po dzisiejszemu, z szacunkiem dla poszczególnych instrumentów, i oparty na pracy sekcji rytmicznej, która nie obraża inteligencji słuchacza. Aż chce się zaciągnąć w szeregi jakiejś małej krucjaty. Pełen album, Let There Be Nothing, ujrzy światło dzienne 24 lipca.