Gatunek: progressive / technical death metal
Rok: 2020
Przyznam się bez bicia – w przypadku Stoned God poleciałem na okładkę. Kiedy mignęła mi w sieci na jakimś banerze, moją uwagę przykuła arktyczna kolorystyka i efektowna, podobna do Kali postać, rozpadająca się w gęsty dym, o twarzy zasłoniętej kosmiczną maską. Zważywszy na nazwę zespołu spodziewałem się jednak szeregowego stonera, a więc muzyki, przy której rzadko zostaję na dłużej. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu okazało się, że Niemcy nie parają się zjaranym rockiem o pustyni, a technicznym deathem, z tłustymi groovami á la Dyscarnate, i wyczuwalną domieszką gniotącego sludge’owego klimatu.
Patent, którym Stoned God atakuje od pierwszego kawałka i wygrywa, to skontrowanie brutalnych, motorycznych partii, podrywających momentalnie łeb do machania, otwartymi progresywnymi wjazdami i mocnym czystym wokalem. Incorporeal Brzmi trochę tak, jakby Mario i Joe Duplantier zderzyli się na scenie z brodatymi kolesiami z Black Crown Initiate, z tym, że powstały w wyniku tej kolizji materiał jest bliższy klasycznemu deathowi od twórczości tych pierwszych i bardziej organiczny, niż kliniczne sztuki drugich. Jeśli ktoś potrzebuje przywalić sobie solidną dawką karzącej, acz inteligentnej muzy, może mieć spory problem żeby w najbliższym otoczeniu znaleźć coś bardziej odpowiedniego od zebranych na krążku dziewięciu utworów, Niemcy ruszają bowiem z kopyta, od pierwszej sekundy Celestial Deicide wykręcając ociekające zajebistością, ciężkie jak ołów i diablo chwytliwe riffy, toczące się na bezlitosnej napędzanej strategicznie rozmieszczonymi seriami blastów nawałnicy perkusji. Kiedy usłyszałem otwierającą Dethrone The Traitors wirującą partię gitary, przez moment miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie o prawie 20 lat, kiedy to Zyklon podarował światu World Ov Worms i Aeon. Wielorybich ciosów The Creator nie powstydziłaby się natomiast dawna Gojira, aczkolwiek Francuzi nigdy nie poczęstowali publiki takimi fajnymi wokalnymi hookami.
Obok siarczystego metalowego wygrzewu Stoned God pozwalają sobie poeksperymentować z tempem i konwencją, wpuszczając na pewnym etapie do każdego numeru powiew czystszego powietrza i rozjaśniając kompozycje malowniczymi przełamaniami. Bardzo dobrze robi to ich muzyce – daje jej oddech i głębię, do której można powracać i którą chce się eksplorować. Jednocześnie długość utworów nie przekracza sześciu minut, dzięki czemu całość, mimo, że niekoniecznie łatwa i przyjemna, zyskuje mocno przebojowy wydźwięk. Jeśli miałbym coś zarzucić Incorporeal, to mimo, że naładowany naprawdę błyskotliwymi zagrywkami i obdarzony własną, rozpoznawalną tożsamością, wydaje się nieco zbyt jednorodny pod względem charakteru poszczególnych kompozycji, a wrażenie to paradoksalnie intensyfikują partie czystych wokali, z piosenki na piosenkę wypadające bardzo podobnie. Nie jest to wprawdzie rażąca wada płyty, bo dzięki zwięzłym, niecałym trzem kwadransom czasu trwania daleko jej do monotonii, ale świetnie byłoby na kolejnych wydawnictwach Niemców usłyszeć jakieś odważniejsze wycieczki w zaskakujących kierunkach, ku którym już teraz odwracają głowy.
Uwielbiam kiedy przypadkiem odkryta nowa muzyka zupełnie nie znanego mi zespołu niespodziewanie okazuje się strzałem w dychę, a to już drugie takie moje znalezisko w tym roku, po doskonałym The Invisible Seam autorstwa Fliege. Premierowe wydawnictwo Stoned God można śmiało postawić na półce obok najlepszych w ich gatunku. Z jednej strony ich propozycja jest o wiele bardziej intrygująca i technicznie wyrafinowana, a zarazem przynajmniej równie motoryczna jak hajpowane trzy lata temu dzieło Dyscarnate; z drugiej, choć nie tak wszechstronna i produkcyjnie wysmakowana, to zdecydowanie wierniejsza gatunkowym ideałom niż ostatnie krążki tytanów z Gojiry; z trzeciej natomiast, podobnie chwytliwa i śmiała w swym łączeniu przeciwieństw do twórczości z obozu Black Crown Initiate, jednak spójniejsza i pozbawiona, hipernowoczesnego syntetycznego posmaku. Być może takie szafowanie porównaniami nie jest w najlepszym tonie, ale to co chcę powiedzieć, to po prostu: niezależnie od tego, czego akurat słuchacie, odpalcie Incorporeal, bo cholernie warto.
Werdykt: