Gatunek: power metal
Rok: 2020
No i proszę, zabrałem się za nowy album Demons & Wizards, mimo tego, że jak pisałem parę tygodni temu, pierwszy promujący go singiel nie zapowiadał się zbyt ciekawe, a dwa kolejne pominąłem milczeniem, bo nie warte były wzmianki. Ostatecznie jednak, choć na Jonie Schafferze niemalże postawiłem już przysłowiowy krzyżyk, Hansi Kürsch to wciąż klasa, zaś debiut wspólnego projektu tych dwóch panów był dawno temu jednym z moich absolutnie ukochanych power metalowych krążków. W związku z tym, jakkolwiek przeczuwając płacz i zgrzytanie zębów, nie potrafiłem tak zupełnie odmówić sobie przygody z ich najnowszym materiałem. Czy warto było, w imię nostalgii i kredytu zaufania poświęcić tę parę godzin duetowi zasłużonych, choć nieco już przykurzonych herosów?
Inaczej niż zazwyczaj, postanowiłem zacząć ten tekst od uporania się z wkurwiającymi mnie elementami albumu, z których pierwszy jest trudny do wybaczenia, natomiast drugi razi odrobinę mniej, lecz w połączeniu z pierwszym tym bardziej obniża przyjemność z obcowania z całymi sekcjami Trójki. Po pierwsze i najważniejsze: warstwa rytmiczna gitarowego rzemiosła Jona Schaffera. W sumie, patrząc na kilka ostatnich wydawnictw Iced Earth trudno spodziewać się po nim czegoś lepszego, ale około 30% jego wioślarskiego wkładu w ten krążek to pozbawione polotu riffy z recyklingu, domyślne dż-dż-dż-dż-dż-dż-dż-dż, przeplecione z da-da-dam, da-da-dam, da-da-dam, zapodawane w tempie pyrkania pokrywki na garnku z gotującymi się na wolnym ogniu kluskami i, co gorsza, powtórzone nuta w nutę w linii perkusji. Chyba najbardziej niechlubnym przykładem tego twórczego uwiądu jest drugi promujący album singiel, czyli Midas Disease – numer który mógłby być całkiem dobry, gdyby nie to, że od pierwszej do ostatniej minuty nasz amerykański bohater podcina mu skrzydła swoim miarowym, jednodźwiękowym tłuczeniem, podczas gdy drugą ręką najprawdopodobniej układa pasjansa, albo parzy herbatę. Podobne patenty psują też inne kawałki, takie jak Diabolic, Wolves Of Winter i Split i raz po raz dają się we znaki w trakcie pozostałych.
Drugim grzechem wydawnictwa jest jego kiepskie brzmienie. Fakt – nowoczesne, selektywne, ale jednocześnie suche i płaskie, na dodatek eksponujące z reguły nieciekawą pracę perkusji, przy jednoczesnym całkowitym pominięciu basu. Produkcja tym bardziej wysysa życie z i tak już marnych partii gitary rytmicznej, a w konsekwencji pozbawia wszelkiej mocy cięższe z założenia numery, typu Split. Na domiar złego materiał gubi dynamikę, której spodziewać by się można po bogatych w delikatniejsze partie i instrumentalne rozrzedzenia utworach. Jeśli komuś wydaje sie, że moje oczekiwania są zawyżone, niech odpali sobie świeżutki God Shaped Void Psychotic Waltz – równie melodyjną, podobnie ciężką i w zamyśle zniuansowaną płytę – pycha. Dobrze chociaż, że frontową pozycję w miksie, oprócz garów zajmuje wokal.
Mając mankamenty z grubsza za sobą, mogę odetchnąć i stwierdzić z pewną ulgą, że Trójka nie jest zupełną porażką, pozbawioną jasnych punktów. Przeciwnie, ku memu zaskoczeniu okazało się, iż dzięki mocnemu, nie tak barwnemu jak za czasów debiutu, ale wciąż całkiem zróżnicowanemu kompozytorstwu, wyśmienitemu, charyzmatycznemu śpiewowi Kürscha oraz garści niezłych dla odmiany linii gitary wiodącej w wykonaniu Schaffera, całokształt jakimś cudem w miarę się broni. Wystarczy bowiem, że wiosła i sekcja wyłączą na chwilę autopilota i odrobinę pokombinują, a wokal natychmiast robi resztę roboty i rezultat wychodzi zupełnie dobry. Wprawdzie otwierający listę Diabolic, ze swoim wyeksponowanym, acz banalnym do bólu wiodącym riffem rozczarowuje, ale już Invincible, nieco spokojniejszy, o bardziej koronkowym szkielecie rytmicznym i progresywnej pracy gitar, zwieńczonej klasyczną heavymetalową solówką, wypada naprawdę fajnie. Podobnie sprawa wygląda z Final Warning. Lubię też napakowany symfonicznymi aranżacjami Dark Side of Her Majesty, gdzie Hansi dostaje szerokie pole do popisu, co skrzętnie wykorzystuje, aktorsko przechodząc od swoich standardowych, podniosłych wokaliz do jadowitego warkotu i gniewnych krzyków.
W drugiej połowie stawki mamy jeszcze dwie przyzwoite pozycje, mianowicie A New Dawn i Universal Truth, aczkolwiek siła obu tkwi raczej w fakcie, że unikają standardowych mielizn, niż w jakiejś ich szczególnej błyskotliwości. Panowie uzupełnili listę parą kompozycyjnych kobył. Dziewięciominutowy Timeless Spirit to obowiązkowa ballada, o miłym dla ucha, akustycznym pierwszym segmencie, rozwijająca się w elektryczny, płynący finał, natomiast kończąca wydawnictwo Children Of Cain ma zapewne w zamyśle stanowić epickie zwieńczenie á la And Then There Was Silence z repertuaru Blind Guardian. Żadna z tych piosenek nie oferuje jednak wystarczającego asortymentu ciekawych i unikatowych patentów, żeby uzasadnić swój czas trwania i koniec końców ani z jednej ani z drugiej kompletnie nic nie pozostaje mi w głowie.
Po wielu przesłuchaniach Trójki od dechy do dechy i z powrotem, a następnie ogrywaniu wybranych utworów w losowej kolejności, moja pierwotna niechęć do niej osłabła, ale nadal nie jestem w stanie z czystym sumieniem powiedzieć, że to dobra płyta. Owszem, ma swoje całkiem efektowne przebłyski, ale biorąc pod uwagę dorobek jej autorów, odpowiedzialnych za jedne z najbardziej kultowych dzieł w gatunku, jawi się raczej jako zmarnowany potencjał i nie sądzę, żebym do niej wracał. Szkoda, bo słysząc choćby zdobiące ją misterne aranżacje nie mam wątpliwości, że nie powstała z potrzeby portfela, a z miłości do staroszkolnych powerowych klimatów, zaś Kürsch i Schaffer włożyli dużo serca w jej powstanie. Mam nadzieję, że w możliwej do przewidzenia przyszłości, na pocieszenie doczekamy się nowej pełnoprawnej (czyt. metalowej) płyty Blind Guardian i wreszcie jakiegoś porządnego materiału z obozu Iced Earth.
Werdykt: