Gatunek: black thrash / speed metal
Rok: 2020
Pora wdziać ramoneski, czerwone skórzane spodnie, pasy z amunicją i nabijane zardzewiałymi gwoździami pieszczochy, zebrać stado i wyjąc do diabła ruszyć w miasto, bowiem Północ nadeszła. Konkretna pora doby nie jest zresztą istotna, bo z Rebirth In Blasphemy w słuchawkach każdy czas jest dobry by siać zniszczenie, albo przynajmniej rozkręcić ogniste szatańskie party, w hołdzie dawnym bohaterom, takim jak Venom, Motörhead czy Judas Priest i bardziej aktualnym, jak choćby Aura Noir, Darkthrone i Deströyer 666.
Jeśli ktoś odnotowuje przyspieszone bicie serca przy klasycznych numerach wspomnianych kapel, a jednocześnie lubi raczyć się muzyką skąpaną w smole i siarce, nie mógł trafić pod lepszy adres, ponieważ Jamie Walters aka Athenar, samotny wilk stojący za szyldem Midnight przenosi tę sztukę przez próg nowej dekady w wyborny sposób. Jego bezpardonowo anachroniczny, acz nowocześnie wyprodukowany black thrashowy rock ‚n’ roll ocieka piekielnym wyczuciem i szczerą miłością do gatunku, nawet jeśli ta z definicji oznacza szczerą nienawiść do wszystkiego innego. Siła Rebirth By Blasphemy tkwi głównie w stylowej (efektownej gdy trzeba, chamskiej kiedy indziej) robocie wioślarskiej, skupionym, zróżnicowanym kompozytorstwie i spowijającej wszystko ognistej i spontanicznie złej atmosferze. Jakkolwiek moda na atawistyczny metal nie słabnie, a rynek muzyczny nieustannie zalewa strumień podobnej muzyki, w praktyce niewiele wydawnictw osiąga równie satysfakcjonującą równowagę między gatunkową autentycznością i oldschoolową, zaraźliwą piosenkowością, a współczesnym ciężarem. Najbardziej trafne porównanie nasuwa mi się z ostatnim krążkiem Deströyer 666 – Wildfire, tyle że Athenar odważniej eksploruje punkowo – rock ‚n’ rollowe wody, niż jego australijscy koledzy po fachu.
Niestety nie wszystko wszystko na krążku to szczere złoto – kilka kawałków wlatuje jednym, a wylatuje drugim uchem. Większość numerów robi jednak co najmniej wystarczająco dobrą robotę, żebym mógł trzymać je na podorędziu jako roboczą dzienną porcję hałasu. Do moich faworytów należą Fucking Speed And Darkness, którego refrenu nie da się nie krzyczeć razem z Athenarem; galopujący kawałek tytułowy z gustownym motywem gitarowym oraz hymnowy Rising Scum, przywodzący na myśl stare piosenki Judasów, z okolic Metal Gods, tyle że z Halfordem wymienionym na Nocturno Culto. Jest tu też kilka siarczystych punk blackowych strzałów, z czadowym, jakby wyjętym gdzieś z pomiędzy Ramones i Motörhead The Sounds of Hell na czele oraz parę sztuk pochodzących wprost z elementarza NWOBHM, takich jak niemal staromaidenowski Raw Attack.
Tak jak napisałem na początku, zebrany do kupy materiał na Rebirth By Blasphemy to niecałe 35 minut wymarzonej ścieżki dźwiękowej do ostrej metalowej imprezy, z wódą, ćwiekami, roztrzaskanymi gitarami i całym tym syfem i hałasem, który znamy i kochamy. Jednoczesnie Athenar jest wysoce kreatywnym gościem, więc raz po raz wyciąga z rękawa smaczne zagrywki, co podnosi atrakcyjność poszczególnych kawałków i skutecznie zapobiega nudzie. Choć twórczość Midnight stanowi wręcz antytezę nowatorstwa, a doznania płynące z obcowania z nią nalezą do raczej płytkich, koniec końców przynajmniej kilka jej momentów będzie powracać do mnie w ramach nadchodzących playlist, które dla roku 2020 dopiero zaczynają się budować. Osobom bardziej łasym na takie granie polecam natomiast Rebirth By Blasphemy bez zawahania – jeśli chodzi o klasyczny black thrash, ten krążek to gwarancja usatysfakcjonowanego klienta.
Werdykt: