Nową Metalmanię zrelacjonował już chyba każdy portal muzyczny w tym kraju, więc nie będę się rozwodził nad szczegółami organizacyjnymi i logistycznymi. Słowem wstępu napiszę krótko: było fantastycznie i każdy fan metalu, którego tam zabrakło, ma czego żałować i powinien zrehabilitować się za rok! Organizacyjnie wszystko śmigało, Spodek znowu zabrzmiał idealnie, a skład zespołów, chociaż w tym roku nieco bardziej brutalnych, niż klasycznie, nie pozwolił mi odejść spod sceny, zaczynając od Skyclad, na Napalm Death kończąc, z małą przerwą podczas Mekong Delta.
Weterani (i pionierzy) folk metalu z Newcastle dali totalnie czadu. Nie wiedziałem czego się po nich spodziewać, bo Skyclad od czasu rozstania z M. Walkyierem odbieram trochę jako kapelę na granicy istnienia. Mało o nich słychać, nie mówiąc o ewentualnych okazjach do zobaczenia ich na żywo. Na scenie Spodka jednak piorunowali folkowo-punkowo-heavymetalową energią bardziej, niż niejeden aktywniejszy zespół – widać, że zjedli zęby na estradzie. Jako, że mam do nich ogromny sentyment, ich świetny występ, bogaty w nowe kawałki, jak i klasyki (Earth Mother, The Sun And The Furious Host, The Widdershin’s Jig, Penny Dreadful i Good Blow For a Day Job), nastawił mnie pozytywnie na całą resztę dnia, nawet jeśli moje gardło domagało się odpoczynku.
Po króciutkiej przerwie wróciłem na płytę, by posłuchać Dead Congregation – stosunkowo świeżego objawienia sceny z okolic Immolation / Incantation. Faktycznie, Grecy wdeptali publikę w glebę swoim ciężkim, brutalnym, ale smakowicie, dynamicznie skonstruowanym deathem. Stateczni i złowrodzy, dali spragnionej po Skyclad publice okazję do rozkręcenia kawałka porządnego młyna. Podobało mi się od strony muzycznej, ale mam wrażenie, że taki gig lepiej sprawdziłby się w jakiejś zasyfionej piwnicy. W przestronnym, pięknie oświetlonym Spodku, z krystalicznym, nie za głośnym brzmieniem, zrobił na mnie dziwnie studyjne wrażenie.
Australijski Deströyer 666 okazał się dla mnie tego dnia prawdziwym zapalnikiem. Chłopaki ruszyli ze swoją black-thrashową piekielną imprezą, hołdującą w równym stopniu staremu speed metalowi, co drugofalowemu blackowi i z publiki poleciały wióry. Niby coś tam nie grało ze sprzętem, wiosłowy trochę motał się z kablami, ale zupełnie nie miało to znaczenia. Bez reszty dałem wkręcić się w szaleństwo, kiedy z głośników poleciały Wildfire, I am the Wargod, Trialed By Fire, czy Sons of Perdition. Inaczej niż miało to miejsce w przypadku Dead Congregation, czteroosobowy skład Deströyera idealnie zaprezentował się na dużej scenie, skąpany w jednostajnym czerwonym świetle. Niby nie robili żadnej szopki, a jednak udało im się roztoczyć iście diabelską aurę. Minimum środków – maksimum efektu.
Po Australijczykach przyszła kolej na Romana Kostrzewskiego i Kata. Przywitani z olbrzymim entuzjazmem na deskach rodzinnego miasta dali koncert… w moim odczuciu mało porywający. Przyznaję się bez bicia – nie jestem jakimś szczególnym fanem roztańczonego Romka, niemniej nie odmówię dobrej zabawy przy paru klasycznych numerach, a tych panowie mają przecież w zanadrzu całe worki. Nie wiem czy to kwestia setlisty, czy braku ognia i jakiejś odrobiny świeżej krwi na scenie, ale obserwowałem koncert z rozczarowującą obojętnością. Zwłaszcza, że biorąc pod uwagę charakter sztuki Kata, na przestrzeni lat oscylującej wokół thrashu i speed metalu, spokojnie mógłby wypaść nie mniej wybuchowo niż poprzedzająca ich kapela.
Pierwotnie, po dwóch koncertach z rzędu, miałem w planach odpuścić Asphyxa i uzupełnić płyny przed Emperorem. Wycofałem się wobec tego na tyły płyty, żeby obejrzeć chociaż pierwsze parę minut…. Po czym poleciałem pod scenę i zostałem tam aż do końca. Rozbujany, zbudowany na doomowych groove’ach holenderski death został przez Van Drunena i spółkę odegrany w tak luzacki, a jednocześnie miażdżący sposób, że przestałem myśleć o rejteradzie. Poleciały nowe i stare numery – od bezpretensjonalnie napierdalającego Deathhammera, Scorbutics czy Forerunners Of The Apocalypse, po The Rack i Last One On Earth, a w międzyczasie Martin, z browarkiem w ręku prowadził sympatyczną konferansjerkę, komplementując publikę, pozostałe kapele i organizację festu.
Emperora, z tym samym setem, miałem okazję zobaczyć w zeszłym roku na Brutalu, więc tym razem postanowiłem stanąć trochę z tyłu, poświęcając integrację z szalejącą widownią na rzecz idealnej fonii. Nie ma co dużo pisać – Cesarz po raz kolejny pozamiatał. Koncert wypadł monumentalnie, aranżacyjnie po mistrzowsku, genialnie oświetlony i nagłośniony. Spodek zrobił swoje – Anthems To The Welkin At Dusk zabrzmiało perfekcyjnie – na żywo barwniej i głębiej niż z płyty, której chaotyczna produkcja, jak wiadomo, pozostawia trochę do życzenia. Po raz kolejny udało mi się zanurzyć w muzyce Norwegów i nawet nie zauważyłem jak minęła godzina z okładem, panowie odegrali na pożegnanie I Am The Black Wizards i Inno A Satana i zwinęli się ze sceny, pozostawiając krążące w krwiobiegu endorfiny.
Na zakończenie, nieco już przesiana publiczność zgromadziła się pod barierkami w oczekiwaniu na Napalm Death. Nasłuchałem się o tym, że ich show to zawsze jest żywioł i warto choć raz wziąć w nim udział, ale jakoś dotychczas było mi z tym nie po drodze. No i, kurwa, błąd! To, co Barney Greenway (bo to on jest tu mistrzem ceremonii, jakkolwiek towarzyszący mu muzycy to również niekwestionowani weterani sceny) wyprawia na deskach wprawia w osłupienie. Ten prawie pięćdziesięcioletni brytyjski dżentelmen, dzielący się z widownią swoimi politycznymi poglądami w sposób przywodzący na myśl połączenie angielskiej flegmy z humorem w stylu wczesnego Guya Ritchiego, w trakcie kolejnych, przypominających salwy artyleryjskie utworów zamienia się w kompletnego szaleńca, biegającego i skaczącego w amoku po scenie, drącego ryja jak opętany, rwącego włosy z głowy i ogólnie zachowującego się jak maniak, wyrwany z psychiatryka. Muzycznie, jaki jest Napalm Death, każdy wie – ich grindcore, czy ostatnio deathgrind, zaczyna naprawdę działać dopiero na scenie – brutalny, głośny, ale wypada zaskakująco nośnie i punkowo. Dzięki temu już od pierwszych minut na płycie spodka rozkręcił się prawdziwy, oldschoolowy circle pit. Wspaniałe zwieńczenie imprezy; wisienka na torcie. No i nie obyło się bez żartów na temat You Suffer.
Po Napalmach na scenie mieli się pojawić rodzimi blackowcy z Blaze Of Perdition, ale jako że niedawno widziałem ich w Poznaniu, postanowiłem odpuścić sobie ich show. Nie zawitałem w tym roku również pod małą sceną. Głównie dlatego, że tak dużo czasu spędziłem pod dużą, a po części dlatego, że jej wciśnięta pod schody lokalizacja i gówniana akustyka to wprawdzie obowiązkowy od lat, lecz wciąż najsłabszy punkt organizacji Metalmanii.
Podsumowując, zajebiście się cieszę, że ten historyczny katowicki festiwal powrócił z niebytu i stopniowo zyskuje nowoczesną tożsamość, tak od strony organizacyjnej jak marketingowej. Mam szczerą nadzieję, że pozostanie stałym punktem moich corocznych planów koncertowych, bo dawno nie bawiłem się tak wyśmienicie, jak podczas jego najświeższej edycji. O ile tylko organizatorzy wszystko sobie dobrze skalkulowali i finansowo impreza się spina w Spodku przy takiej jak obecnie frekwencji, powinno być dobrze. Trudno pewnie zakładać liczniejszą niż obecnie publiczność bez headlinera pokroju Iron Maiden, który z kolei zdominowałby całą imprezę. Tak czy inaczej, jeśli ktoś marudzi, że w Polsce nie mamy porządnego festiwalu metalowego, a na tegorocznej Metalmanii nie był, niech bierze za rok dupę w troki i jedzie do Katowic, albo niech trzyma gębę na kłódkę. Autostrady są – nie trzeba już, jak w latach dziewięćdziesiątych, turlać się na Śląsk pociągiem przez pół doby.