Z okazji wymiany kalendarza na ścianie postanowiłem wrócić do zapoczątkowanego parę tygodni temu cyklu wpisów i wspomnieć kilka wydawnictw, którymi przywitał słuchaczy rok 1998. Oto co działo się na scenie w okolicach stycznia 20 lat temu:
Edguy „Vain Glory Opera”
Jakże się cieszył młody power metalowiec we mnie, gdy słyszał te wspaniałe, wielkie refreny, które wprost wysypywały się z Vain Glory Opera! Krążek ten kręcił się w moim disc-manie niezliczoną ilość razy. Skomponowane na jedno kopyto partie bębnów, galopujących jednostajnie z uporem automatu, przesłonięte zostały ze stuprocentową skutecznością przez rozbuchane klawiszowe tła, epickie, motoryczne riffy i solówki, a przede wszystkim charyzmatyczne i charakterystyczne wokale Tobiasa Sammeta, który wtedy wyglądał jeszcze jak świeżo upieczony, zakochany w Dungeons & Dragons metalhead, a nie jak ubrany w punk shopie na Kreuzbergu kowboj z okładki „RockHarda”. Dodatkowym aspektem, który sprawiał, że nie mogłem się od tej płyty oderwać, były gościnne występy za mikrofonem Hansiego Kürscha – mojego ówczesnego idola (nawiasem mówiąc – wciąż uważam go za jednego z topowych metalowych wokalistów). Dziś widzę kilka ciemnych stron Vain Glory Opera, jak choćby wspomniana praca bębnów, czy ohydna wprost, ckliwa, ociekająca serem i podłym akcentem pościelówa Scarlet Rose, ale większość materiału, wsparta odrobiną sentymentu, broni się fantastycznie. Polecam posłuchać: Until We Rise Again, How Many Miles, Out Of Control, Vain Glory Opera i Walk On Fighting. Jeśli duch bezwstydnego, niemodnego ciężkiego grania z lat 90-tych, sprzed Deafheaven, Converge i Pallbearer nie jest wam wstrętny, będziecie śpiewać te piosenki jak szaleni!
King Diamond „Voodoo”
Pamiętam jak słuchałem tego albumu z kasety, śledząc teksty piosenek i wczuwając się w historię zaklętą w nich tym razem przez Króla – koszmar rodziny, która, wybitnie nierozważnie, postanowiła wprowadzić się do starej posiadłości na bagnach Louisiany (co oni sobie myśleli?!). Później, gdy Voodoo leciał w ciemnym pokoju, zawsze miałem ciary na plecach – wtedy ta płyta wydawała mi się naprawdę niepokojąca. Niezawodny klimat jest jednak tylko jednym z elementów, które sprawiają, że to wydawnictwo warto wspominać i warto do niego wracać. Po pierwsze jest to po prostu mocny, przebojowy, a jednocześnie wciągający heavy metal, od pierwszego, już na wstępie kopiącego w tyłek numeru, LOA House, przez rozpędzony One Down Two To Go, po upiorny Cross Of Baron Samedi. Moim zdaniem jedna z lepszych pozycji w obszernej dyskografii Kinga Diamonda. Ciekawe, swoją drogą, czy jeszcze kiedyś usłyszymy z jego obozu nową muzykę.
Moonspell „Sin/Pecado”
Na koniec warto wspomnieć o albumie, którym sprawili swoim fanom (miłą lub niemiłą) niespodziankę Portugalczycy z Moonspell. Na eterycznym Sin/Pecado śmiało podążyli bowiem śladem kapel, które w drugiej połowie lat 90. złagodziły brzmienie i nawiązały odważny flirt z elektroniką. Przed nimi zrobili to Paradise Lost, Anathema i Tiamat, a w międzyczasie swój skok w bok planowali już panowie z My Dying Bride. Wówczas wydawało się to bluźnierstwem. Emocje dawno już jednak opadły, a my zostaliśmy z garścią świetnych kawałków, które ubarwiają dyskografie tych zacnych składów – w przypadku Moonspell choćby z HandMadeGod i Magdalene. A o wtopie w postaci Second Skin lepiej po prostu zapomnieć.