Przed Wami Top 10 płyt 2017 według Ereshkigal – Matki Założycielki pierwszej wersji bloga.
1. Amanda Palmer & Edward Ka-spel “I Can Spin a Rainbow”
Poezja śpiewana dwudziestego pierwszego wieku, pisana na MacBooku (właściwie na dwóch) przez sześćdziesięcioletniego Brytyjczyka, kompozytora, klawiszowca i eksperymentatora oraz ponad dwadzieścia lat młodszą od niego amerykańską rockmenkę, multiinstrumentalistkę, nie stroniącą od skandalu aktywistkę. Wybuchowa mieszanka dwóch niezwykle silnych muzycznych osobowości, choć wybuchy te są raczej jak podwodne trzęsienia ziemi, których efekty falami rozlewają się po ciele i umyśle, niż jak spektakularne acz krótkotrwałe fajerwerki. Jazda obowiązkowa dla fanów Edwarda, bo kompozycjom na I Can Spin a Rainbow bliżej klimatem do dokonań The Legendary Pink Dots niż The Dresden Dolls, ale i fani Amandy, przyzwyczajeni myślę do przeróżnych muzycznych wycieczek, zdecydowanie powinni dać płycie szansę. Chwyta za serce, flaki i wszędzie tam gdzie trzeba.
2. Satyricon “Deep Calleth Upon Deep”
Jakkolwiek dla mnie samej jest to sporym szokiem, nowe wydawnictwo Satyricon otarło się o płytę roku. Kreskę na Satyrze i jego ekipie postawiłam już ładnych kilka lat temu i po pierwszym przesłuchaniu Deep Calleth Upon Deep nic nie wskazywało na to, by moje stanowisko miało ulec zmianie. Okazało się jednak, że to jeden z tych albumów, które na długo zostają w głowie i z każdym przesłuchaniem głębiej do niej wchodzą. Chłopaki serwują dojrzały, przemyślany materiał, wychodzą wreszcie z black’n’rollowego sosu, w którym dusili się na wolnym ogniu od trzech płyt i śmiało podążają w nową, niewyeksploatowaną jeszcze stronę. O taki Satyricon walczyłam. Wszystkim oczekującym black metalu czy powrotu do korzeni z całego serca odradzam. Wszystkim gotowym na wycieczkę w mroczne zakamarki umysłu Satyra polecam.
3. Ulver “The assassination of Julius Caesar”
Po serii “dziwnych” wydawnictw (współpraca z orkiestrą symfoniczną, miks wycinków z występów na żywo, ścieżka dźwiękowa do filmu), Garm serwuje fanom (czyli na przykład mi) taką zwykłą płytę. Taką z piosenkami i w ogóle: przebojową!
Gatunkowo należałoby to wydawnictwo sklasyfikować chyba po prostu jako pop, ale mnogość interesujących elektronicznych aranżacji, jak zawsze charakterystyczny wokal i zwyczajnie dobre piosenki sprawiają, że będę słuchać w kółko choćby i ktoś chciał to wrzucać do jednego worka z Lady Gagą. Co mi tam.
4. Ajattara “Lupaus”
Wyśmienity black. Nie żadne tam post-nie-wiadomo-co. Są blasty, screamy, i napierdalanie dla Szatana. Przy tym, jak na ekipę z Finlandii przystało, znajdzie się chwila na zwolnienie i czyste chóry, wszystko w rytmie idealnym do wiosłowania na zachód lub marszu przez nieskończone połacie lasów. Ajattara to taki trochę Moonsorrow, tyle że bez nadmiaru pierdolenia. Rytm podobny, klimat zbliżony, ale wszystko bardziej prosto z mostu i bardziej dosadnie. Piosenki po trzy, maksymalnie cztery minuty, a całość wydawnictwa zamyka się w trzydziestu pięciu. I tak, nieco ponad pół godziny wystarcza Ajattarze spokojnie, by solidnie sklepać mnie po ryju. Niezwykle przyjemna płyta.
5. Enslaved “E”
Enslaved konsekwentnie podąża wybraną przez siebie ścieżką. Myślę, że zawartość “E” ani nie zaskoczyła, ani też nie zawiodła nikogo, kto śledzi ich karierę. Nie ma się na tej płycie do czego przyczepić. Dostajemy zestaw siedmiu progresywnych, a jednocześnie chwytliwych, oczywiście na Enslavedowy sposób, kompozycji, okraszonych bonusem w postaci coveru… Röyksopp. Czy fakt, że ta popowa piosenka wcale nie wypada na tle pozostałej zawartości płyty dziwnie, powinien niepokoić? Mnie chyba nie, w końcu dwa miejsca wyżej rozpływam się nad Ulver. Bardziej natomiast niepokoi mnie, że E nie robi aż takiego wrażenia jak jej poprzedniczka. In Times odkrywało przede mną nowe krajobrazy ilekroć do tej płyty wracałam, cały czas słucham jej dość często i czas działa na jej korzyść. To było arcydzieło, zaś E to po prostu bardzo dobra płyta. Może zwyczajnie za wiele oczekuję po Grutlem i Ivarze, ale tak to jest, jak ktoś przyzwyczaja do metafizyki. Z drugiej strony, ta “tylko dobra płyta Enslaved” wciąż bije na głowę 99% tegorocznych wydawnictw.
6. Misanthrope “AXΩ”
Kolejna niespodzianka tego roku, zapomniana nieco francuska ekipa wraca na scenę w pięknym stylu. Ich ostatni wydany przed czterema laty krążek pozostawił po sobie raczej niesmak – zupełnie niecharakterystyczny melodeath bez polotu, bez klimatu, bez zapadających w pamięć motywów. AXΩ to zaskoczenie na całej linii i powrót do nieco bardziej awangardowej stylistyki i muzycznego kombinowania, przywodzącego na myśl czasy Visionnaire i Libertine Humiliations.
7. Mord’a’Stigmata “Hope”
Początkowo nie byłam fanką kierunku ewolucji, jaki obrali sobie panowie z tej bochnieńskiej ekipy, a ich przejście do długich, rozbudowanych, skupionych na klimacie kompozycji uważałam za strzał kulą w płot, żeby wręcz nie powiedzieć, za bezsensowne podążanie za postową modą. Na Hope przekonali mnie, że głupia byłam, oj głupia, a oni od początku doskonale wiedzieli dokąd zmierzają. Atmosfera idealnie łączy się tutaj z wciąż blackowymi riffami, ponurymi melodiami, i (może przede wszystkim) obłędną i niestrudzoną pracą perkusji. Klimat obliczony nie jest tutaj na przyciągnięcie nastoletnich fanek w ciemnym makijażu poprzez większą przystępność i mniejszy ciężar. Chłopaki z Mord’aStigmata ewidentnie zmierzają do tego, by wszyscy, nawet dwumetrowi łysi kolesie prosto z młyna na koncercie Infernal War w poznańskim U Bazyla, natychmiast podcięli sobie żyły trzymanym akurat w dłoni tulipanem w poczuciu nieodwołalnej nieuchronności końca świata.
8. Novembers Doom “Hamartia”
Dawno nie słyszałam nowej płyty, która brzmiałaby tak bardzo jak lata dziewięćdziesiąte. I nie chodzi o to, że ekipa Paula Kuhra postanowiła brzmieć retro, jak to teraz modne. Hamartia mogłaby spokojnie powstać w 1995, kiedy znane ekipy angielskich smutasów wydawały The Angel and the Dark River, Draconian Times i The Silent Enigma. Brzmienie, konstrukcja piosenek, wszystko na tej płycie to definicja klasycznego doom deatha. I dla mnie bomba, kupuję to i daję sowity napiwek. Są nastrojowe balladki z czystymi wokalami, są bardziej agresywne, szybkie kawałki, trochę banalne teksty o porażkach i nieszczęściu. Kojarzy mi się to wszystko bardzo ze starymi płytami Novembers Doom na czele z moim ukochanym The Knowing. W mojej skali 5 na 5, choć pokolenia urodzonego w obecnym tysiącleciu chłopaki raczej do siebie tym krążkiem nie przekonają.
9. Grave Pleasures “Motherblood”
Nie ma co owijać w bawełnę, jestem fanką wokali Kvohsta. I jakkolwiek boleję bardzo nad faktem, że nie udziela się on już od dłuższego czasu w żadnej kapeli grającej ciężką muzykę, staram się również nie narzekać, gdyż jego rockowe i folkowe wydawnictwa nie dają ku temu powodów.
Motherblood to zestaw przebojowych rockowo – post-punkowych kawałków, które nuci się od razu po pierwszym przesłuchaniu, a jednak nie ogrywają się zbyt szybko. Całość na poziomie, do którego Grave Pleasures czy wcześniej Beastmilk zdążyli już przyzwyczaić.
10. Kreator “Gods of Violence”
Trochę jak w przypadku Enslaved, nie ma się tu do czego przyczepić, ale jednak brakuje “tego czegoś”, co sprawiło, że Phantom Antichrist mógł spokojnie być płytą roku 2012, a jego następca ledwo łapie się do pierwszej dziesiątki. A może to ja smęcę i spodziewam się nie wiadomo czego? Przecież ktokolwiek pragnie agresywnego acz melodyjnego, rasowego niemieckiego thrasha, nie ma prawa być zawiedzionym. Głowa i nogi same rwą się do tańca przy kawałkach jak Totalitarian Terror czy World War Now i jeśli ktoś tu się starzeje i staje marudny, to zdecydowanie ja, a nie Mille i jego ekipa, bo nowy krążek Kreator ma w sobie wszystko to, za co tych sympatycznych Niemców kochamy.
Wyróżnienie:
Jarboe and Father Murphy Collaboration EP
Sama Epka to tylko dwa kawałki, które nie oddają nawet ułamka potęgi (w tym potęgi koncertowej) tej kolaboracji. Jarboe to niesamowita osobowość sceniczna, ale okazuje się, że Freddie i Chiara stanowiący duet Father Murphy, wcale nie giną w jej cieniu. Ich wspólny występ to doświadczenie z pogranicza koncertu i przebywania w galerii sztuki współczesnej, gdzie wprawdzie nie do końca wiadomo, co dzieje się dookoła, ale te dziwne doznania budzą w ciemnych zakamarkach umysłu niezwykle różnorakie emocje, o które sami się nie podejrzewaliśmy. Mogę sobie tylko marzyć, że 2018 przyniesie ich pełny krążek lub kolejną trasę koncertową.
Wydarzenie koncertowe:
Anthems to the Welkin at Dusk live na Brutal Assault.
Odhaczony punkt z mojej “bucket list”, a wysokie oczekiwania zaspokojone w stu procentach. Wykonanie perfekcyjne, bez specjalnych fajerwerków, które nie są tutaj potrzebne, a muzycznie Anthems nie zestarzał się moim zdaniem ani trochę. Kto przegapił na Brutalu, niech koniecznie jedzie na Metalmanię 2018, ja planuję powtórkę tej rozrywki.