Gatunek: heavy metal
Rok: 2017
Kolejny rok za pasem a ja wracam do jednego z najlepszych krążków z 2016, który niefortunnie nie zdążył załapać się do mojego ówczesnego podsumowania. Trend przeżywania na nowo starych dobrych czasów rządzi niepodzielnie w każdym bez wyjątku gatunku metalu (i nie tylko), ale bardzo niewielu kapelom udaje się na tej fali stworzyć coś, czego jest sens słuchać w okolicznościach innych niż wycieczka sentymentalna. Debiut Sumerlands należy bezsprzecznie do grona wybrańców.
Sumerlands to niewątpliwie płyta stworzona z miłości do klasyków – do Maiden, środkowych Sabbathów, do solowych dokonań Ozzy’ego, do Manilla Road czy Mercyfyl Fate i Kinga Diamonda. Jest tu więc masa klasycznego heavy metalu, tego z USA i tego z UK, i sporo epickiego, bitnego dooma. Nie brzmi to zbyt odkrywczo, prawda? Faktycznie, w sferze składników nie ma tu żadnej rewolucji. To jednak, co sprawiło, że muzyka ta na stałe zagościła w moim kanonie wybitnych wydawnictw to sposób, w jaki składniki te zostały wykonane, połączone i podane.
Zacznijmy od dwóch najbardziej prominentnych fragmentów układanki – wokalu i wioseł. Zaprawiony w licznych składach Phil Swanson jest po prostu niesamowity. W znacznej mierze operuje mocnym, plasującym się pośrodku skali, heavymetalowym śpiewem o perfekcyjnej wprost barwie, choć nie stroni od rozmyślnie rozmieszczonych odjazdów w stronę Halfordowskich górek i kasandrycznego gderania w stylu Ozzy’ego. Przede wszystkim jednak, cechuje go idealne wyczucie melodii i klimatu – podniosłego, złowieszczego, bojowego czy melancholijnego – którym Sumerlands wprost ocieka.
Drugi element mikstury to duet gitarowych szermierzy Rizik/Powers, którzy nieustannie serwują pochód wypasionych klasycznych zagrywek, godnych herosów takich jak Van Halen i Randy Rhoads, na dodatek doprawiając go perfekcyjnym brzmieniem, pełnym charakterystycznego pogłosu, a jednocześnie ostrym jak brzytwa, budzącym skojarzenia z Defenders Of The Faith Wiadomo Czyim. Z tej rzeki metalowej zajebistości nie ma sensu wyławiać na siłę jakichś wyróżniających się momentów, ale na spróbowanie polecam kombo Timelash i Blind.
Sumerlands, wzorem klasyków typu Rainbow Rising, trwa nieco ponad 32 minuty, czyli akurat tyle, żeby po wybrzmieniu ostatnich nut natychmiast włączyć go od nowa. Poza tym, dzięki utrzymaniu materiału w tak rygorystycznych ramach czasowych, panowie ustrzegli się choćby jednej wtopy. Wszystko jest tu na swoim miejscu i dokładnie takie, jakie powinno być. Utwory są zróżnicowane pod względem tempa i intensywności, każdy jest na swój sposób charakterystyczny i każdy jest strzałem w dychę, bez którego krążek nie mógłby się obejść.
Nie wiem na ile ten zespół to projekt z przyszłością (część muzyków w jego składzie ma przynajmniej kilka kapel w swoim portfolio), ale byłoby genialnie, gdyby Amerykanie zeszli się ponownie i zapewnili debiutowi następcę. Niezależnie od tego, każdy szanujący się fan, zwłaszcza klasycznego metalu powinien wyciągnąć z szafy jeansową kamizelkę, białe adidasy i rakietę tenisową i natychmiast zapoznać się z Sumerlands.