Pod względem muzycznych premier 2017 był bardzo dobrym rokiem. Komponując w ostatnich tygodniach moje podsumowanie, dosłuchując albumy niedosłuchane i analizując raz jeszcze krytycznie te, które już od dawna miały się w nim znaleźć, doszedłem niemalże do rozszerzenia listy “top dziesięć” do “top dwadzieścia”. Ukazało się sporo naprawdę świetnych pozycji, koło których trudno przejść obojętnie i które powinny znaleźć się na półce (obojętnie, fizycznej czy wirtualnej) każdego fana ciężkiego grania. Ostatecznie jednak nadmiar tłuszczu został odcięty, a na podium pozostały te krążki, które okazały się wielopłaszczyznowym sukcesem i najmocniej odcisnęły się w mojej świadomości. Z bólem serca wywaliłem z zestawienia nowe wydawnictwa Septicflesh, Kreatora, Dyscarnate, At The Drive In, In Twilight’s Embrace czy choćby Mastodona i Moonspella. Przed Wami zaś zwycięzcy, którzy przetrwali tę brutalną i zapewne niesprawiedliwą selekcję:
10. Grave Pleasures „Motherblood”
W kategorii ciężkiego rocka płyta nie do pominięcia. Wprawdzie nie ma tu rewolucji, ani specjalnego elementu zaskoczenia, jest za to dziesięć doskonałych post-punkowo gotyckich kawałków, do których chce się skakać i śpiewać, skąpanych w klimacie odpowiednio niepokojącym, by nie zniechęcić co bardziej radykalnie nastawionych metalowców. Recenzja tutaj.
9. Soen „Lykaia”
Soen na każdym kroku porównuje się do Toola. Ekipy Maynarda Keenana nigdy jakoś szczególnie nie lubiłem, za to Szwedzi kupują mnie w stu procentach swoim mniej udziwnionym podejściem do pisania utworów, w których wyczuwam klasycznie metalowe korzenie, zamiast Toolowego grunge’u czy nu metalu. Lykaia wydaje mi się bardziej spójna i piosenkowa od ich poprzednich wydawnictw – buja trochę intensywniej, a jednocześnie cały czas czaruje tym niesamowitym uduchowionym, opiumowym klimatem. No i Sectarian to bez wątpienia jeden z moich utworów roku.
8. Full of Hell „Trumpeting Ecstasy”
Amerykanie z Full of Hell zaserwowali nam w tym roku salwę adekwatną do porąbanych czasów, w których żyjemy. Czego tu nie ma? Trumpeting Ecstasy to wściekłe, szalone black deathowo grindowe napierdalanie, brzmiące jakby ktoś zapuścił jednocześnie The Code is Red… Napalmów i Panzer Division Marduk – cholernie ciężkie, a jednak zaskakująco zróżnicowane, nafaszerowane soczystymi riffami i niepozbawione solidnego groove’a. Po pierwsze jednak uderza na Trumpeting Ecstasy bezpośrednie, spontaniczne podejście i energia tak charakterystyczna dla świeżej krwi. Jazda obowiązkowa dla fanów brutalnego grania.
7. Myrkur “Mareridt”
Myrkur oddaliła się od black metalowego nurtu, w którym obracał się jej poprzedni krążek i śmiało zagłębiła się w tak bliskie jej sercu folkowe klimaty. Efekt tej ewolucji jest zachwycający – Mareridt to chłód i nostalgia, ale również ciepło ogniska rozpalonego w północnej głuszy i wszechobecny duch historii. Tu i ówdzie przeświecają reminiscencje skandynawskiej ekstremy, ale główny ciężar muzyki położony został na instrumenty klasyczne i dawne oraz na piękne partie śpiewu. Debiutancki materiał Amalie Bruun budził mieszane uczucia; Mareridt jest wspaniały.
6. Ne Obliviscaris “Urn”
Australijczycy na swoim trzecim albumie nieco ułatwili słuchaczom życie – skrócili kompozycje i co do zasady nadali im bardziej piosenkową strukturę. Nie zrozumcie mnie źle – to wciąż są rozbudowane, wieloczęściowe progresywne suity, ale całość jest jakby bardziej zjadliwa niż Citadel, a już na pewno niż Portal of I. Dla mnie taka drobna korekta kursu była bardzo trafioną decyzją. Urn wciąż meandruje, rozwijając tematy poszczególnych kawałków w iście klasycystycznym duchu, łącząc około blackowy kręgosłup rytmiczny muzyki z prog metalową wrażliwością, w jednorodną, barwną rzekę dźwięku, tym razem jednak znacznie więcej motywów pozostaje na stałe w głowie. Ne Obliviscaris to jeden z najciekawszych stosunkowo młodych składów na muzycznej arenie, który każdym kolejnym dziełem umacnia swoją pozycję. Jeśli są tacy, co jeszcze nie zapoznali się z ich twórczością, to zdecydowanie polecam nadrobić zaległości.
5. Caligula’s Horse “In Contact”
Kolejny krążek z Australii i znowu prog metal, tym razem jednak z tych lżejszych. Caligula’s Horse udała się sztuka napisania płyty bardzo ambitnej kompozycyjnie i instrumentalnie, a jednocześnie niezwykle nośnej. Nie ma dnia w którym choć raz nie zanuciłbym pod nosem Songs For No One, Will’s Song albo The Cannon’s Mouth. Mnogość zapadających w pamięć melodii i motywów oraz błyskotliwych pomysłów na In Contact jest olśniewająca, a wszystko to poskładali panowie w wielowarstwowy materiał, który płynie z doskonałym wyczuciem tempa i ani przez chwilę nie nuży. Z muzyki Caligula’s Horse bije poza tym pozytywna energia, której czasem potrzeba, by zrównoważyć zastrzyki skompresowanej mizantropii serwowane przez Full of Hell i im podobnych.
4. Elder “Reflections Of A Floating World”
Ta płyta to obraz – pejzaż obcego świata, pełnego przedziwnych formacji skalnych i wijących się rzek w kolorach turkusu i fioletu, w którym, skąpani w przyćmionym świetle słońc, toczą boje kosmiczni wojownicy. Obraz, który prawdopodobnie powstał w świadomości poszerzonej przez ziołowe wspomagacze, tym niemniej wspaniały i robiący ogromne wrażenie rozmachem i wyczuciem. Teoretycznie, jeśli już miałbym operować szufladkami, Reflections to stoner doom, w rzeczywistości jednak Elder oferuje słuchaczom epicką, progresywną podróż w okolice Yes czy Pink Floyd, prowadzoną za pomocą środków stylistycznych charakterystycznych dla kapel pokroju Sleep, ale także Baroness i Mastodon. Amerykanie, płyta po płycie, słusznie wyrastają na gwiazdę i jeżeli komuś nie są wstrętne rozimprowizowane, niespiesznie budowane, pulsujące formy, powinien natychmiast sięgnąć po ich najnowsze dzieło.
3. Paradise Lost “Medusa”
Po premierze Medusy nie sądziłem, że znajdzie się ona tak wysoko w zestawieniu. A jednak, dojrzałem do niej. W pewnym momencie przestała mi kompletnie przeszkadzać jej ponura, zgorzkniała jednorodność, zacząłem rejestrować ją jako świetnie zbalansowaną, zamkniętą całość. Fakt, że Paradise Lost na tym etapie kariery wciąż są w stanie utrzymać tak wysoki poziom artystyczny i nagrać tak niebanalną płytę, czerpiącą na równi z ich doom deathowej i goth rockowej historii, a jednocześnie nie stracić kontaktu z współczesnymi trendami i standardami brzmieniowymi, sam w sobie jest imponujący. Holmes, Mackintosh, Aedy i Edmondson po raz kolejny nie zawiedli i mogę tylko niecierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków. Recenzja tutaj.
2. Satyricon “Deep Calleth Upon Deep”
Chyba największe zaskoczenie tego roku. Naprawdę nie spodziewałem się wiele po Satyrze i Froście, a tu proszę! Wbrew oczekiwaniom części fanów nie wrócili do ekstremy, ale przekuli swoją oklepaną od Volcano formułę w intrygujące, przesycone emocjami, a kiedy trzeba, rozdające siarczyste kopy i plujące jadem przez zęby dzieło, pełne charakterystycznych, chwyliwych momentów i opakowane w stylowe brzmienie. Wiadomo – radykalni zwolennicy drugofalowego blacka odwrócą głowy z zażenowaniem i zapuszczą From the Nightside Eclipse, na zdrowie! Recenzja tutaj.
1. Pain Of Salvation “In The Passing Light Of Day”
Pierwsze wydawnictwo, które zagościło pod moim dachem w 2017, a już płyta roku? Nie mogło być inaczej. Pain Of Salvation, powróciwszy do świata żywych po ciężkich przejściach zrezygnowali (na szczęście!) z vintage’owej maniery, która zdążyła się w międzyczasie ponownie zestarzeć, wyostrzyli brzmienie i nagrali album, który zdetronizował będący moim dotychczasowym numerem jeden Remedy Lane. Wciąż oczywiście Gildenlow i spółka operują całą gamą dostępnych środków wyrazu, serwując ostrzejsze, metalowe numery na przemian z delikatniejszymi, przeplatając długie, progresywne kompozycje bardziej bezpośrednimi hard rockowymi strzałami i nieodmiennie pobudzając wyobraźnię inteligentnymi, czasem niepokojącymi, zawsze poruszającymi tekstami. Panowie nie zapomnieli również ani na chwilę, że u podstaw wyjątkowej muzyki muszą leżeć zapamiętywalne, pomysłowe kompozycje, dzięki czemu In The Passing Light Of Day już po kilku przesłuchaniach na dobre zagnieździła się w mojej świadomości. Dobrze jest widzieć Pain Of Salvation w szczytowej formie, z powrotem na scenie.
***
Ledwo skończyłem zapoznawanie się z ostatnimi premierami mijającego roku, jak choćby z całkiem niezłym albumem Morbid Angel, a za rogiem już czają się kolejni kandydaci do intensywnego odsłuchu. 2018 otwierają Szwedzi z Watain i Tribulation, zaś już niedługo, jeśli wierzyć zapowiedziom, do odtwarzaczy trafi nowy Primordial. Coś tam również pichcą na naszym podwórku chłopaki z Behemotha – oby było to lepsze wydawnictwo niż Me And That Man! Tak naprawdę jestem o nie raczej spokojny, po prostu musiałem znowu wbić szpilę. Co jak co, ale zmysł komercyjny Nergal ma na swoim miejscu i doskonale wie czego oczekują od niego spragnieni fani. Cieszy mnie również perspektywa kolejnej Metalmanii. To super, że festiwal powrócił z niebytu i choć jego skład nie może się równać z największymi europejskimi imprezami, nie daje powodu do narzekania, zwłaszcza, że tegoroczna edycja okazała się bardzo udana.
Na koniec, wspominając jednego z moich absolutnie ulubionych wokalistów, zapraszam do posłuchania:
Dobre zestawienie, nawet moje trzy ulubione albumy 2017 się pojawiły, w tym jeden na pierwszym miejscu 😀
PolubieniePolubienie