W myśl zasady, że jak jakaś nawet umiarkowanie interesująca kapela gra w naszym, niezwykle ostatnio ubogim pod tym względem Poznaniu, to należy się pofatygować i ruszyć pod scenę niezależnie od miejscówki i dnia tygodnia, zjawiłem się wczoraj U Bazyla na koncercie Amorphis. Twórczość Finów znam dość wybiórczo, głównie od Eclipse wzwyż, ale od czasu kiedy pierwszy raz usłyszałem ów album, darzę ich sympatią i zdarza mi się z przyjemnością słuchać ich kolejnych wydawnictw. Zwłaszcza dwa ostatnie, przy okazji których jakby troszkę bardziej niż dotychczas dorzucili do pieca, zakręciły się więcej niż raz w moim odtwarzaczu.
Do nowego Bazylowego baraku dotarłem w trakcie występu supportu, zespołu o nazwie sugerującej pochodzenie – Varmia. Nagłośnienie jednak okazało się tak katastrofalne, że natychmiast po zaopatrzeniu się w ekokubek z kraftowym ekopiwem, uciekłem z sali. Mam wrażenie, że nawet nawet ta krótka chwila obcowania z bębnem basowym brzmiącym jak przesterowany młot pneumatyczny i wibrującymi pod czaszką czystymi wokalami wystarczyła, by moje uszy dostały po dupie. To naprawdę nie powinno tak brzmieć.
Co do zasady nowe lokum U Bazyla, przy całej swojej prowizorycznej otoczce, oferuje naprawdę przyzwoite warunki brzmieniowe, nie tylko w zestawieniu z jego poprzednią salą. Wiadomo, nie jest to B90, ale zazwyczaj sety wypadają całkiem spoko. Szczęśliwie, gdy już Amorphis zaczęli grać, stało się jasne, że nastąpiła poprawa względem supportu. Nadal przez pierwsze kilka chwil coś było nie tak, ale przynajmniej nie miałem wrażenia, że strop spadnie mi na głowę. Finowie bez zbędnych ceregieli zaczęli łoić swój podbity suto klawiszami melodyjny metal. Tomi Joutsen, wokalista, który gdzieś po drodze pozbył się swoich markowych dredów do pasa, z początku jakoś tak chował się między pozostałymi muzykami, ale już po paru minutach zaczął wspinać się na odsłuchy, by nieco lepiej komunikować się z tłumnie zebraną publiką.
Trzeba przyznać, że zatrudnienie go w 2004 to był dla Amorphis niezwykle udany deal – gość dysponuje głębokim, rozpoznawalnym, melodyjnym głosem, który kontrastuje z mocnym, nawet jeśli niezbyt ekstremalnym growlingiem, przypominającym obecny styl Johana Hegga z Amon Amarth. No i ma zajebisty mikrofon w kształcie suszarki post-apo, który zapewne zakosił Mad Maxowi. Początkowo pomiędzy utworami nie wykazywał się wprawdzie entuzjastyczną konferansjerką (“Słuchaliście już nowego albumu? Zachęcam, bo jest dobry.”), po pewnym czasie jednak trochę się rozruszał. Podobnie było zresztą z publiką, która, mam wrażenie, zaczęła się porządnie bawić w okolicach jednej trzeciej setlisty, kiedy to Finowie odegrali dwa numery z Tales From a Thousand Lakes. Od tego momentu impreza rozkręciła się na dobre. Pozostali członkowie kapeli zajęci byli swoją robotą, ale patrząc na nich dało się wyczuć koncertowe otrzaskanie i panującą między nimi chemię (w końcu trzech z nich gra w Amorphis praktycznie od początku).
Podstawowy set zakończył się wykonaniem entuzjastycznie przyjętego singla z Under the Red Cloud, czyli Death of a King, a wywołani na bis panowie odegrali jeszcze obowiązkowy hicior House of sleep – przy którym miałem nawet okazję odrobinę zedrzeć gardło – by zejść ze sceny po Black Winter Day (o ile dobrze udało mi się zorientować). Opuszczając klub stwierdziłem, że muzyka Finów ma wszystko chyba aż za bardzo na swoim miejscu. Taki był też koncert – piosenki wypadły całkiem ładnie, dość ciężko, w miarę agresywnie, odpowiednio melodyjnie i przebojowo. Czyli wszystko poprawnie. Czy to jednak wystarczy? Brakowało mi jakiegoś pierwiastka żywiołu, który pchnąłby widownię do bardziej szalonej zabawy, czegoś co będę w stanie zapamiętać z tej imprezy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest to po prostu jeden z szeregu gigów na obowiązkowej trasie promującej najnowsze wydawnictwo. Trudno się dziwić – przecież tak właśnie było. Niemniej czasami w takich standardowych okolicznościach udaje się zespołom wykrzesać z siebie więcej unikatowej koncertowej magii. No cóż, nie każdy jest Shining czy Kvelertakiem!