Ostatni dzień festiwalu oferował kilka interesujących mnie punktów programu, z których na start wybrałem Svart Crown. Każdy kraj ma swojego Behemotha, to zaś jest wersja francuska. Wypolerowany, ciężko brzmiący black death w tym wydaniu nie wciągnął mnie zbytnio, co mogło być oczywiście skutkiem wczesnej godziny i promieni słońca, które nie sprzyjają odbiorowi muzyki stworzonej specjalnie dla szatańsko-diabelsko-mrocznej oprawy. Podobnie mało wyraziście wypadł show Artillery. Domyślny thrash z donośnym, choć niestety monotonnym, heavy metalowym wokalem wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, stanowiąc tło muzyczne do leniwego spijania festiwalowego Radegasta czy Kozela. Pozostałem jeszcze na trybunie, by posłuchać nowoczesnego, motorycznego deathu w wykonaniu Decapitated. Na co dzień to nie moja bajka, ale nie da się chłopakom odmówić scenicznej werwy, doskonale ukierunkowującej energię zaklętą w ich numerach. Ogromna w tym oczywiście zasługa frontmana, który machając dredami zasuwa w kółko po deskach, dając ujście swojemu ADHD. Renoma w pełni zasłużona.
Nim wybrzmiały ostatnie dźwięki Polaków, zszedłem pod scenę na gig Oathbreaker, których zeszłoroczna Rheia okazała się małym objawieniem. W tle wisiała już spora flaga z charakterystycznym zdjęciem dłoni, oryginalnie zdobiącym okładkę wspomnianego krążka, a po krótkiej chwili przed publicznością ukazali się artyści. Instrumentaliści wyszli tak jak przyjechali na imprezę – w wytartych, ubabranych musztardą jeansach i powyciąganych t-shirtach, a centralny punkt zajęła zasłonięta włosami, odziana w zwiewną czarną sukienkę Caro Tanghe. Od początku dało się odczuć, że chłopaki na żywo stanowią jedynie neutralne otoczenie dla ekspresyjnej wokalistki, która nieodwołalnie skupia na sobie uwagę publiczności. Delikatne intro, odśpiewane przez nią a capella nie było wystarczająco wyraziste, żeby wybić metalową gawiedź z głośnej paplaniny i śmiechów, co poskutkowało kilkoma “shut up!” z różnych punktów płyty. I słusznie, bo efekt wywarty przez zderzenie tego subtelnego, emocjonalnego wstępu ze ścianą dźwięku i świetną post-blackową melodią, które nastąpiło po chwili, wypadł po prostu miażdżąco. Ze zdziwieniem złapałem się na tym, że łzy stanęły mi w oczach. Taki stary, a jeszcze łapię się na podobne sztuczki? Genialne. Zresztą, Second Son of R. to doskonały utwór i świetnie sprawdził się na otwarcie show, nie tylko za sprawą tego aranżacyjnego zabiegu. Caro bez wątpienia podbiła serca męskiej części publiczności swoją przesadną wręcz delikatnością, kiedy kuliła się i szarpała za mikrofonem, a pomiędzy utworami wyczerpanym głosem dziękowała za uwagę, by po chwili wydrzeć się jak opętana w strumieniu blackowych screamów. Chętnie zobaczę kiedyś Oathbreaker na jakimś bardziej kameralnym występie, na którym widownia będzie faktycznie zainteresowana i przyjdzie pod scenę właśnie dla nich.

Dla osób tak jak ja wchodzących w świat metalu w latach 90. niewątpliwą ciekawostką był występ Tiamat, planujących w całości wykonać swojego żelaznego klasyka: album Wildhoney. Jeśli ktoś śledzi tablicę Brutala na fejsie, natknął się już zapewne na bluzgi miotane pod adresem tej szwedzkiej niegdyś-gwiazdy. Faktycznie, ich koncert okazał się totalną klapą i fuszerką. Odniosłem wrażenie, jakby panowie (a zwłaszcza Johann Edlund, bo nie ma co się oszukiwać – Tiamat to on i nikt inny) pierwszy raz weszli na scenę po długim okresie bezczynności i bez wcześniejszych przygotowań podjęli próbę zmierzenia się z setlistą. Słyszałem pogłoski jakoby frontman kapeli borykał się od jakiegoś czasu z alkoholizmem i depresją. Jeżeli to prawda, to łatwo mi wytłumaczyć sobie jego marny stan podczas koncertu – trzęsące się dłonie, niezrozumiały, urywany ciąg wypowiedzi pomiędzy kawałkami i ostatecznie – naprawdę złą kondycję samego wokalu. Na dodatek ewidentnie miał problemy z nagłośnieniem swojej gitary, co potęgowało poczucie rozpaczliwości całego przedsięwzięcia. Całość wywarła na mnie bardzo smutne wrażenie i przypomniała mi niedawny koncert Warrela Dane’a w Warszawie. Warrel miał jednak to szczęście, że trafił na publikę, która skoczyłaby za nim w ogień, a nie na rozpieszczony festiwalowy tłum, traktujący go jak żenujące kuriozum. Mam nadzieję, że Edlundowi uda się dźwignąć z dołka w którym się znalazł i nie pożegna się z fanami tak jak na przykład Peter Steele.
Przeciwwagę dla dołującego show Szwedów stanowił, jak można się było spodziewać, występ kapeli Devina Townsenda. Pełen pozytywnej energii, dopracowany w najmniejszym szczególe, idealnie poprowadzony, nagłośniony i wykonany, oczarował publiczność, która w równym stopniu cieszyła się na kolejne kawałki, co na typową dla tego kanadyjskiego nerda konferansjerkę, oscylującą wokół South Parkowych żartów i geekowskiego poczucia humoru. Hevy Devy zaserwował widowni setlistę złożoną z kawałków z całego katalogu DTP i DTB, dostaliśmy więc między innymi Deadhead, Kingdom, Higher i kilka numerów z obu części Ziltoida. Mimo, że jego kolejne wydawnictwa nie budzą już mojej ekscytacji – było ich w pewnym momencie zdecydowanie za dużo, biorąc pod uwagę ich nie zawsze porywającą zawartość – na koncercie bawiłem się wyśmienicie i myślę, że był to drugi, po Emperorze, najlepszy show tego roku.

W międzyczasie podszedłem jeszcze na działającą od trzech lat, otoczoną ciasnymi murami twierdzy scenę orientalną, by posłuchać Zhrine. Islandczycy zaprezentowali plasujący się pomiędzy blackiem, deathem a post-metalem materiał z debiutanckiej płyty Unortheta. Bardzo klimatyczna muza, której doskonale zharmonizowane warstwy wlewają się do głowy niczym szeroki strumień smoliście czarnej, gęstej mazi, dobrze wypadła na kameralnym poletku “oriental stage’a”.
Tradycyjnie już imprezę na dużych scenach zamykała mocno “nocna” muzyka – tym razem był to doom deathowy Monolithe. Francuzi, którzy zwyczajowo nie bawią się w bezsensowne dzielenie płyt na poszczególne utwory, prezentując na krążkach 45 minutowe monstra, na potrzeby festiwalu wydzielili krótsze kawałki (łącznie pewnie około trzech), do których przyjemnie kiwało się głową na dobranoc. Synek basisty na koniec trzasnął zespołowi fotkę z publicznością i można było opuścić powoli zwijający się teren Brutala.
Organizatorom ciężko będzie przebić tegoroczny zestaw kapel, ale wizja wakacji nie spuentowanych tymi czterema dniami metalowej laby wydaje mi się trudna do zaakceptowania, więc kto wie – może za rok o tej samej porze znów będę pisał relację z twierdzy w Josefovie. A tymczasem, wracam do słuchania zdobyczy upolowanych na metal markecie!
Relację z poprzednich dni festiwalu znajdziecie tutaj:
Brutal Assault 2017: Dzień 2 i 3