Czwartek zacząłem dopiero późnym popołudniem, od Nile. Ekstremalny, techniczny death nigdy nie był tak nośny, jak w wykonaniu tych sympatycznych Amerykanów. Gitarzysta, wokalista i mózg ekipy zarazem, Karl Sanders, uprawia tę sztukę z imponującą sprawnością, co podobnie jak w przypadku Gorguts robi magnetyzujące wrażenie. Nie co dzień widzi się muzyka, który wykręca karkołomne kawałki, po czym, między riffami, przybija pionę drugiemu wioślarzowi, a każdą obłąkańczo brutalną partię growlu kończy szerokim zacieszem, jakby myśłał “ha, ha, I love doing this shit!”. Do tego dochodzi oczywiście fakt, że piosenki Nile, przy całym swym ciężarze są całkiem chwytliwe, dzięki czemu publika może sobie poskandować “There is no god but God, there is no god but one true God!”, albo fragmenty Unas Slayer of the Gods. Panowie zagrali krótki, ale przekrojowy set, zahaczający o prawie wszystkie albumy począwszy od Black Seeds of Vengeance, a na What should not be unearthed kończąc. Jakbym miał się do czegoś przyczepić, to nie podobał mi się wokal basisty, który niedawno zmienił na swoim stanowisku Dallasa Toller-Wade’a. Momentami ciągnął podwórkowym deathcorem, co nieco raniło moje uszy i kiepsko wpasowywało się w kontekst. Dobrze, że zazwyczaj szybko kontrował go pułkownik Sanders, ze swoim kojącym rykiem z samego dna okrężnicy!
Po egiptologach z Caroliny przyszedł czas na krótką przerwę i ustawienie się pod sceną przed daniem głównym, dzięki któremu tegoroczny Brutal wyprzedał się na kilka dni przed rozpoczęciem, czyli oficjalnie nieistniejącym, lecz zaszczycającym swoją obecnością wybrane eventy Emperorem, obecnie ogrywającym w całości na deskach swoje opus magnum, Anthems to the Welkin at Dusk. Nie może być tu mowy o jakichś przebrzmiałych bohaterach jadących na swoim kulcie, bądź marketingowo rozdmuchanej wydmuszce. Emperor wymiótł w każdym aspekcie swojego występu i zagrał zdecydowanie najmocniejszy koncert spośród tych, które widziałem na festiwalu. Biorąc pod uwagę klasę muzyków tworzących obecny skład zespołu nie należało się oczywiście spodziewać niczego mniej. Ihsahn jest niezwykle ambitnym artystą i widać, że nie odpuszcza na żadnym froncie. Trym, Samoth i Secthdamon to oczywiście również muzycy z ogromnym doświadczeniem, otrzaskani w różnych kapelach, z których najważniejszą bodaj był nieodżałowany Zyklon. Obsadzający elektronikę zdolny szwagier samego mistrza ceremonii, Einar Solberg, na co dzień odnosi natomiast niemałe sukcesy w Leprous.
W takiej formie Emperor brzmi naprawdę miażdżąco. Bardzo podobało mi się to, że koncert został odpowiednio do gatunku nagłośniony – perkusja nieco cofnięta w miksie ustąpiła pola piłującym, lodowatym gitarom (inaczej niż miało to np. miejsce kilka lat temu podczas gigu Carpathian Forest, który napierdalał w czachę podwójną stopą jak legenda deathgrindu, a nie norweskiego blacku). Bardzo dobrze słychać też było klawiszowe tła i zróżnicowane wokale Ihsahna, wspomaganego przez Solberga. Taka produkcja spowodowała, że ciężka i intensywna muza Norwegów zabrzmiała bardzo bogato i stała się prawdziwym głównym bohaterem sztuki. Wreszcie można było jak na dłoni usłyszeć, jak rozbudowana i epicka jest jej treść. Wizualnie koncert był oszczędny. Zielone światło towarzyszyło artystom podczas wykonywania setu z Anthems…, by zmienić się na ostatnie numery pochodzące z innych krążków. Muzycy wystąpili tak, jak dziś grają w swoich macierzystych kapelach, czyli żadnych corpse paintów, gwoździ i mieczy – ograniczyli się do czarnych koszul i t-shirtów; Ihsahn porządnie, w okularach. Jedyną ekstrawagancję stanowiły standardowe ogniste wybuchy w kilku momentach show. Dopisała także publiczność, śpiewająca wspólnie linie melodyczne poszczególnych kawałków i charakterystyczne fragmenty tekstów – widać było, że są to ludzie, którzy nierzadko wychowali się właśnie na kasetach tej norweskiej legendy i jest to dla nich niemalże muzyczne wydarzenie życia. Taka atmosfera zawsze pozwala lepiej odczuć magię imprezy. Ciekawe swoją drogą, jak polska widownia przywita Emperora za niespełna rok w Spodku!

Później tego wieczoru zawitałem jeszcze do wprowadzonej w tym roku sceny ambientowej na Gnaw Their Tongues, belgijski duet grający iście opętańczy industrialny noise. Przerażająca ściana dźwięku może zrobić spore wrażenie, a na pewno stanowi dobrą pożywkę dla koszmarów, tak na dobranoc.
Piątek przywitałem pod sceną namiotową, podczas show Ulcerate. Chory, brutalny death z Nowej Zelandii z płyt wchodzi mi świetnie, ale na żywo nie sprawdził się najlepiej. Fakt, był przygniatająco ciężki, głośny i oszałamiająco wyrafinowany technicznie, ale sceniczna prezencja muzyków, wpatrzonych w swoje instrumenty i skupionych bezbrzeżnie na graniu nie pozwoliła zbudować koncertowej magii. Dobrze obrazuje to taki obrazek: ktoś w tłumie rozpostarł nad głową flagę Nowej Zelandii (w końcu z daleka chłopaków przywiało) i machał nią przez kilka długich minut. Przez cały ten czas żaden z członków kapeli w ogóle jej nie zauważył, bo nie rzucił nawet na chwilę przed siebie okiem. Nie twierdzę, że każdy koncert musi być gejzerem interakcji na linii zespół-słuchacze, ale na sporej bądź co bądź scenie, na dodatek w środku dnia i przy zerowej otoczce wizualnej, takie skrajnie introwertyczne podejście potrafi być sporym minusem. Przypuszczam, że w małym poznańskim klubie w drugiej połowie tego roku uda mi się lepiej wciągnąć w tłusty, porąbany klimat, który Ulcerate budują swoją sztuką.
Piątek był dniem naprawdę gównianej pogody. Przedpołudniowe oberwanie chmury zostało poprawione kolejnym, przypadającym dokładnie po koncercie Nowozelandczyków. W związku z tym postanowiłem pozostać w namiocie na występy The Crown i Possessed. Pierwsi odegrali głośnego, trzecioligowego szwedzkiego melodeatha z lekko hardcore’owym zacięciem, odczuwalnym w pewnej chuligańskiej dynamice. Nawet spoko. Drudzy zaś przyładowali klasycznym black/death thrashem, brzmiącym jak Venom na speedzie. Possessed to oczywiście stara gwardia, choć z oryginalnego składu pozostał tylko wokalista, Jeff Becerra. Jeśli wiek muzyków mierzyć przeciwnie proporcjonalnie do intensywności scenicznego przekazu, to “opętani” wypadają jak szaleni osiemnastolatkowie. Ultraszybka i ciężka jazda w staroszkolnej, nabijanej gwoździami i łańcuchami stylówie ma niewątpliwie swój urok i, choć nie chce mi się słuchać Seven Churches w domu, na żywo dałem się zarazić energią płynącą z tego bezpośredniego ataku. Poza wszystkim, fajnie było usłyszeć ze sceny ich numer-manifest, Death Metal i zobaczyć, że lider kapeli, mimo ciężkich przejść (porusza się w końcu na wózku inwalidzkim) potrafi nauczyć dzieciaki żywiołowości!

Planowałem następnie zobaczyć Igorrr, bądź Eluveitie, ale na sterczenie dłużej w zapchanym przez zmokły tłum namiocie nie miałem już chwilowo najmniejszej ochoty, a szwajcarscy folkowcy nie okazali się wystarczająco pociągający, by dla odmiany chciało mi się słuchać ich w deszczu. Jak prawdziwy cienias poszedłem na browara i na żarcie. Po krótkich wizytach w różnych punktach festiwalu, w tym wysłuchaniu z trybuny zawsze dobrego, soczystego rock’n’rollowego deathu w wykonaniu Carcass, wylądowałem pod sceną na Electric Wizard. Kultowy stonerowy kwartet z Wielkiej Brytanii nie zdołał niestety porwać mnie odgrywanymi w kółko monotematycznymi riffami pożyczonymi od Sabbathów. Muszę jednak powiedzieć, że przypadło mi do gustu ich ciepłe jak na Brutala brzmienie i dobór obowiązkowo niepokojących wizualizacji, obfitujących w cycki, szatańskie rytuały i atomowe grzyby. Nie udało mi się jednak zatopić w ich muzyce i odpłynąć, tak jak miało to miejsce choćby na zeszłorocznym Ufomammucie.
Ciąg dalszy nastąpi!
Jedna myśl w temacie “Brutal Assault 2017: Dzień 2 i 3”